Pani Grażynka robiąca zupę pomidorową z niedzielnego rosołu. Pan Wiesław siedzący z wędką przy stawie i wkurzający się, że spławik od godziny ani drgnie. Pan Karol przejeżdżający tramwajem po raz czterdziesty tę samą pętlę, którą przejeżdża od piętnastu lat z zamkniętymi oczami. Wiecie, co ich wszystkich łączy?
Hm? Jakieś pomysły?
Oni wszyscy spędzili lepsze popołudnie niż ci, którzy oglądali mecz Legii.
Oczywiście, doskonale zdajemy sobie sprawę, że pora jest bardziej niż urlopowa, a sam mecz należy wrzucić do szuflady „do odbębnienia”, ale i tak nigdy nie zrozumiemy tego, jakim cudem polskie kluby tak bezbarwnie grają w pierwszych fazach eliminacji. Po jednej stronie goście, którzy dopiero co wychodzili z grupy na Euro – po drugiej banda anonimów. Po jednej piłkarze ze świetnie opakowanej medialnie ligi, po drugiej zawodnicy, których nagrywają smartfonami jakieś pijane Mietki. Legia powinna przeważać w tym meczu pod każdym względem, a sama atakowała jakby chciała, a nie mogła, za to pozwoliła parę razy poszaleć swojemu rywalowi.
Nie zrozumcie nas źle, to też nie jest tak, że czujemy się jakoś specjalnie zawiedzeni. Agata Młynarska wprawdzie biłaby właśnie na alarm i oznajmiała wszem i wobec, że Legia to największe gówno na świecie, ale nikt o zdrowych zmysłach nie nastawiał się tu na jakieś gradobicie bramek. Każdy kibic mógł śmiało jednak oczekiwać zwycięstwa. Jakiegokolwiek. Zwycięstwa, może bez fajerwerków, ale które przybliżyłoby Legię do kolejnej fazy eliminacji (chociaż 1-1 to niezły wynik) i które przy okazji podciągnęłoby współczynnik UEFA warszawskiego klubu. Wyszedł z tego remis w takim stylu, że szkoda gadać.
Żeby nie było, że wszystko widzimy w takich ciemnych barwach, na plus należałoby ocenić Guilherme, który zabawiał się z obrońcami aż miło, do tego Moulina, który w ofensywie dał już Legii więcej, niż Borysiuk przez ostatnie pół roku. To on wypracował gola Nikolicia – podprowadził piłkę i wystawił Węgrowi do strzału. „Niko” strzela dziewięć na dziesięć takich okazji, więc zrobił to także i teraz, mimo że to była w zasadzie jedyna okazja, kiedy miał coś dziś do roboty. Po strzelonej bramce Legia trochę wrzuciła na luz, a Zrinjski bez problemu budował kolejne akcje. Najpierw wyszedł sam na sam (Cierzniak obronił), potem strzelił po rzucie rożnym (a konkretnie Katanec z główki) i do końca meczu jeszcze parę razy pograł sobie w piłkę. Jasne, 1-1 niby i tak praktycznie przesądza sprawę w kontekście rewanżu przy Łazienkowskiej, ale to 90 minut w żaden sposób nie rozwiało wątpliwości, czy Legia na pewno jest gotowa o walkę o Ligę Mistrzów z poważniejszymi rywalami.
Odbębnione. Duda, Nikolić i Jodłowiec mogą wracać do odpoczywania, reszta może szykować się do ligi, a my poszukajmy w Google jakichś sposobów na wymazanie z pamięci ostatnich dwóch godzin. Gratulacje po tym meczu należą się właściwie tylko Guilherme, na którym żółte kartki złapało pięciu (!) piłkarzy z Mostaru. Chłopie, szacun, że to przeżyłeś.
Fot. FotoPyK