Z dziesięciu meczów, w których po jednej stronie wybiegną piłkarze klubu z budżetem na poziomie 120 milionów euro, a po drugiej takiego z budżetem 20 milionów, trafnie przewidzimy gdzieś z siedem-osiem wyników. Do pewnej granicy pieniądze – wbrew powiedzonkom – nie tylko „dają szczęście”, ale i „grają”. Dotyczy to wszystkich poziomów. Dorosłych drużyn – bo po trzeciej porażce Manchesteru United z Jagiellonią Białystok Anglicy mogliby po prostu dla spokoju wykupić sobie całą jedenastkę rywali. Zespołów młodzieżowych – bo La Masia zbiera dzieci z całej Hiszpanii a często i z innych kontynentów, podczas gdy w Krakowie nawet o lokalną młodzież trzeba walczyć z dwoma silnymi rywalami. Najlepsi z najlepszych grają na dziesiątkach boisk pod okiem setki trenerów, gdy tych drugich ledwo stać na pokrycie rachunków koordynatora całego szkolenia.
Pieniądze robią różnicę. Nie jest przypadkiem, że nawet po reformach Platiniego w Lidze Mistrzów przybyło turystów ze słabszych lig, ale praktycznie żaden nie przebił się chociaż do ćwierćfinałów. Nie jest przypadkiem, że w XXI wieku do finału tych rozgrywek docierały kluby tylko z sześciu państw.
Sytuacja zmienia się jednak diametralnie, gdy rywalizują kluby nie z budżetami na poziomie 120 i 20 milionów, ale 200 i 250. Albo 400 i 470 milionów.
Gdy masz już wybudowane tysiąc boisk, zatrudniony tysiąc trenerów i swobodę w budowaniu drużyny gwarantowaną przez olbrzymi budżet transferowy – wtedy zaczyna się liczyć zarządzanie. Wtedy zaczyna się liczyć, czy masz na ławce Louisa van Gaala, czy Jose Mourinho. Zaczyna się liczyć, czy za transfery odpowiada u ciebie Monchi, czy jednak jakiś amator przysłany przez właściciela. Zaczyna się liczyć, jakim ustawieniem gra twój zespół U-15 i jakich sparingpartnerów mu dobierzesz.
Zaczynają decydować słynne detale. Pojedyncze błyski. Ryzyko, element losowy – to wszystko zostało wyeliminowane z obu stron potężnymi nakładami finansowymi. Zostają tylko umiejętności ludzi, na których stać oba uczestniczące w meczu kluby. Zostaje tylko to, co decydowało o wynikach milion lat temu, gdy futbol był jeszcze rozrywką dla dokerów, hutników i górników. Gdy Juventus gra ze Sturmem Graz, o niemal wszystkim decydują finanse. Gdy ten sam Juventus mierzy się z Barceloną, w grę wchodzi kompletnie inny zestaw czynników.
Czy to zła wiadomość dla tych, którzy w futbolu cenią przede wszystkim romantyzm? Z jednej strony tak – Kazik Staszewski słusznie zawodził, że raczej nie doczeka się, aż Ligę Mistrzów wygra Legia albo Lech. Z drugiej… Niekoniecznie. Wracamy bowiem do tej granicy, za którą 10 milionów w dowolną stronę nie może już zrobić różnicy.
Najpiękniejszą historię tego sezonu napisało Leicester City. „Biedak, który poskromił najbogatszych”. Ta narracja jest bardzo sympatyczna, ale trzeba zauważyć, że „Lisy” wydały przed sezonem 20 milionów euro na duet Okazaki-Kante. Że finansowo odstawały może od tych, którzy dziesiątki milionów wydają na dzieciaków, którzy dwa razy kopnęli prosto piłkę, ale jednocześnie stać ich było na budowanie składu w bardzo logiczny sposób. West Ham United ciągnięty za uszy przez Dimitriego Payeta też wydał na niego piętnaście baniek, a dołożył jeszcze Ogbonnę za 11. Z drugiej strony gigantyczne transfery Southamptonu czy Sunderlandu raczej się nie spłaciły.
Jaki płynie z tego wniosek? Premier League, jej nowe kontrakty telewizyjne i bzyknięci włodarze klubów osiągnęli już ten pułap finansowej potęgi, że więcej niż od sumy zer na koncie zależy od dobrych skautów, dobrych trenerów i… szczęścia. Że nikogo nie zdziwi zwycięstwo drużyny z niższym budżetem – bo to nie zwycięstwo Dawida z Goliatem, ale dobrze prowadzonego sportowego Audi z Ferrari z nowicjuszem za kółkiem. Ale to nie tylko Leicester. Spójrzmy na Atletico, które w teorii nie dysponuje takimi kwotami jak duet gigantów La Liga, ale jednak, stać ich na gwiazdorski kontrakt Diego Simeone plus uzupełnianie mu składu takimi gośćmi jak Carrasco za prawie 20 milionów euro czy Filipe Luis za szesnaście. Rywalizują nie z pozycji biednego kuzyna startującego do Billa Gatesa, ale jakiegoś rzutkiego właściciela młodej i świetnie prosperującej firmy stającej do przetargu z rynkowymi gigantami.
W piłce pieniędzy jest coraz więcej, pompowana jest coraz mocniej, a siłą rzeczy grube kwoty spływają już nie tylko zwycięzcom, ale i chłopcom do bicia dla zwycięzców. Na efekty nie trzeba długo czekać – pieniądze z występów w europejskich pucharach rozsądnie inwestują choćby w Bazylei, a i Poznań czy Warszawa nie przejadają wszystkiego, starając się rozwijać także struktury klubu, czy wręcz jego infrastrukturę.
Bogaci dalej będą się bogacić, to pewne. Różnice w stanie konta na pewno będą się pogłębiać, bo Leicester City nawet po takim sezonie nie sprzeda więcej koszulek Vardy’ego niż Manchester United poduszek z wizerunkiem Wayne’a Rooneya. Ale tli się iskierka nadziei, że ci, którzy zaraz wyłożą na funkcjonowanie drużyny pół miliarda, będą przegrywali z tymi, którzy swoje dwieście milionów zainwestowali spokojniej i rozsądniej.
Tak jak Manchestery i Chelsea przegrały z Leicester City. I tak jak Anglicy wrzucający miliony w ściąganie afrykańskich utalentowanych juniorów przegrali z Islandczykami wrzucającymi te same miliony w szkolenie trenerów i rozwój boisk pod balonami.
JAKUB OLKIEWICZ