Ciężko wyobrazić sobie gorszy start w roli selekcjonera. Nie dość, że obejmujesz drużynę po swoim wieloletnim przyjacielu, który dopiero co popełnił samobójstwo, to jeszcze na samym początku pięć razy z rzędu obrywasz, w tym raz spektakularnie – 1:6. Chris Coleman pracę jako opiekun Walii zaczynał wręcz z ujemnym handicapem. Nastawieni przeciwko niemu, za wcześniejsze wypowiedzi, byli nawet jego rodacy – kibice. Minęły jednak cztery lata w czasie których szkoleniowiec przeszedł typową drogą od zera, do bohatera.
Był 27 listopada 2011 roku, gdy Gary Speed został znaleziony martwy w mieszkaniu w Huntington. Nie była to jednak śmierć przypadkowa, bo legendarny pomocnik powiesił się. Tragedia dla rodziny, tragedia dla całego piłkarskiego światka i walijskiej federacji, bowiem 42-latek był wtedy opiekunem reprezentacji. Jasnym więc stało się, że ktokolwiek nie wskoczy w jego buty, będzie miał przed sobą cholernie trudne zadanie.
Misja prowadzenia drużyny narodowej została powierzona Chrisowi Colemanowi. On, podobnie jak Speed, przez wiele lat grał w lidze angielskiej i generalnie wyspiarski futbol znał od podszewki. Być może kopałby jeszcze dłużej, ale do zakończenia wyczynowej kariery zmusiła go kontuzja – w poważnym wypadku samochodowym połamał nogę w kilku miejscach i nawet nie śmiał marzyć o powrocie na boisko, bo lekarze straszyli go wręcz trwałym kalectwem.
– Nikt nie chciałby być na moim miejscu, a tym bardziej już ja – stwierdził na swojej pierwszej konferencji prasowej w roli selekcjonera, co nie spodobało się nikomu. Wszyscy rozumieli żal i ból, jaki odczuwał, ale powołanie do takiej roli powinno się, bez względu na czynniki mu towarzyszące, odbierać jako nobilitację. Przez kraj przelała się więc fala krytyki, a Coleman – jeszcze przed swoim pierwszym meczem – znalazł się na cenzurowanym.
Nie pomagały mu rezultaty, jakie osiągał w pierwszych meczach. 0:1 z Kostaryką, 0:2 z Meksykiem, 0:2 z Bośnią i Hercegowiną, 0:2 z Belgią i w końcu 1:6 z Serbią. Dramat. Blamaż. Kompromitacja.
Walijska prasa go nie oszczędzała, bo był to już dla niego kolejny przystanek w pracy trenerskiej, a póki co nie osiągał spektakularnych sukcesów. Przypominano jak żarł się z pracodawcami w Sociedad, jak łgał na konferencji prasowej, że spóźnił się na nią przez to, że pralka zalała mu mieszkanie (w rzeczywistości Marca uwieczniła go, gdy pijany wychodzi z klubu o piątej nad ranem). Nic więc dziwnego, że wątpliwości rosły z dnia na dzień i powszechna stała się już opinia, że Coleman zwyczajnie do tego fachu się nie nadaje. Jako piłkarz – w porządku. Jako trener – zupełnie do bani.
Kibice w całym kraju byli za tym, by Chrisa się pozbyć, ale prezes federacji, Trefor Lloyd Hughes, zareagował zupełnie odwrotnie. Pod koniec 2013 roku (Colemanowi udało się wyrwać do tego czasu kilka zwycięstw), przedłużył umowę ze szkoleniowcem. I była to prawdopodobnie najlepsza decyzja w jego życiu zawodowym.
Na Mundial w Brazylii nie zdołał się zakwalifikować, ale mimo wszystko drużyna zaliczyła ewidentny progres. Na dobre odpaliła w końcu w eliminacjach do EURO 2016. Sześć zwycięstw, trzy remisy, jedna porażka i tylko cztery gole stracone w dziesięciu kolejkach.
– Gdy spoglądam za siebie, to widzę niedojrzałego człowieka. Przez długi czas po zakończeniu kariery piłkarskiej nie mogłem znaleźć sobie miejsca na ziemi. Skakałem między klubami, bo nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Tutaj okrzepłem, przysiadłem na spokojnie do nauki, zakasałem rękawy i wziąłem się do pracy. Znalazłem się po prostu w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie – podsumował.
Dziś Chris Coleman pisze historię walijskiej reprezentacji. Reprezentacji, która nie dość, że ostatni raz grała na wielkim turnieju prawie 60 lat temu, to teraz jest w półfinale i – biorąc pod uwagę poziom przeciwnika – ma ogromne szanse, by zagrać w ostatnim meczu tego turnieju. Bez wielu zawodników o międzynarodowym poziomie, bez wielkich oczekiwań i bez presji.