Reklama

Jak biało-czerwoni podpalili strych z pamiątkami

redakcja

Autor:redakcja

01 lipca 2016, 01:35 • 4 min czytania 0 komentarzy

Trzeźwy, a pijany. Pijany, bo ze szczęścia. Jest – mniej więcej – trzydziesta minuta pierwszego w moim życiu ćwierćfinału mistrzostw Europy z udziałem Polaków. I prowadzimy. 1:0 po golu strzelonym zaraz na początku. Prowadzimy, kontrolujemy sytuację, a w trzydziestej minucie to nawet odstawiamy w polu karnym Portugalii taką cudowną copacabanę, że trudno oczom uwierzyć.

Jak biało-czerwoni podpalili strych z pamiątkami

Ale potem przyszło to, co często pojawia się po stanie upojenia. Kac. Kac przedziwny, tak jak przedziwne, nowe było upojenie. Oczywiście napisała się piękna historia, ale wciąż jeszcze myśli krążą wokół tego, że mogła nadal trwać. Ba – rosnąć! A przecież wspaniale było nią żyć.

Nie mam do chłopaków żadnych pretensji. Fabian, Kuba, Lewy, Krychowiak. Fantastyczny, chyba niedoceniany Piszczek, wszyscy inni – każdemu szacunek. Każdemu dziękuję. Za dumę, którą czułem, za emocje. I mam tylko ogólną nadzieję na jedno: obym tego wieczora nie miał wdrukowanego w pamięć za mocno. Że byłem we wsi pod Radomiem, że szalała burza z piorunami – nie, ja chcę to zapomnieć. Bo zapomnienie oznaczałoby, że nie zdarzyło się nic aż tak wyjątkowego. Że przyszły lepsze chwile, lepsze dni.

Nie chcę opowiadać o tym wieczorze i o Euro 2016 jak starsi opowiadali mi o latach siedemdziesiątych, wielkich meczach Widzewa czy Górnika, 1982. Nie chcę siedzieć przy kominku i sprzedawać bajki o żelaznym wilku.

Nie chcę. Poznałem smak autentycznego sukcesu. I chcę więcej.

Reklama

Jaki śmieszny wydaje mi się przegląd wcześniejszych sukcesów polskiej piłki, których byłem świadkiem. Wygrane ELIMINACJE? Wydarty mistrzowi Danii awans do Ligi Mistrzów? Pokonanie jakiejś tam w miarę uznanej marki jesienią w Pucharze UEFA przez Wisłę czy inny Groclin?

Skarlało to wszystko niesłychanie. Biało-czerwoni we Francji podpalili strych z pamiątkami. Drastyczne przewartościowanie dwudziestu lat osiągnięć polskiego futbolu mówi o nich najwięcej.

Gra toczyła się o półfinał ME. O dorównanie piłkarzom-mitom. Żadnych kwalifikacji, żadnych faz wstępnych, meczów o mistrzostwo kurnika – nie, to był mecz, który oglądał cały świat. I do ostatnich sekund pozostawaliśmy w grze, by wskoczyć na jeszcze większą scenę. Piękna sprawa. Żal utraconej szansy musi być.

Z tych samych względów, za które doceniam uzyskane wyniki, nie umiem udawać wiary, że kolejne sukcesy przyjdą jak z płatka. Mogliście mi zarzucać podczas turnieju gorącą głowę, ale ja nie umiałem deprecjonować tych osiągnięć, bo uważam, że piłkarski sukces to ogromnie złożony proces. Tak daleka faza wymaga umiejętności, zgrania, taktycznej perfekcji, sprytu, morale, inteligencji, atmosfery, liderów, fizycznej wytrzymałości po trudnym sezonie, a także – nie oszukujmy się – mnóstwo szczęścia. Mrowia czynników, które wspólnie muszą zagrać na jedną melodię.

Futbol rozwija się wszędzie. W innych zespołach nie grają frajerzy, jest tam wielu zdolnych gości mających głowę na karku, a trenerzy wiedzą o co w tym wszystkim chodzi. Miesiącami przygotowują się na ciebie. Też mają supersztaby. Też mają świetnych analityków. Też wiedzą które śruby należy dokręcać i w którym kierunku.

Też mają świetne perspektywy. My również, nie przeczę, ale jakoś wciąż bardziej przemawia do mnie to, że przed sekundą byliśmy w karnych o półfinał Mistrzostw Europy, niż już mówić o „nowym początku” i podbijać w myślach rosyjski mundial. Tu było o krok, kroczek, pół paznokcia, tam widzę przede wszystkim ogromną pracę do wykonania. I za cholerę nie potrafię dostrzec, by była łatwa – w niczym tym nie ujmując naszym kadrowiczom, tylko upierając się, że ważny zwycięski gol dzisiaj to himalajski wierzchołek.

Reklama

Notabene to odpadnięcie skądinąd musicie mi wybaczyć, bo tak naprawdę to moja wina. Kadra zwyczajnie pozostała konsekwentna w nauczaniu. Wyliczanka przełamanych granic pojawia się ostatni raz:

Brak wpierdolu na otwarcie, brak huku pękającego balonika.

Wielki mecz na wielkiej scenie z wielkim rywalem.

Zwycięstwo w finałach mimo słabszego meczu, okraszone wyjściem z grupy.

Triumf w fazie pucharowej. Wygrane karne.

A teraz, bo życie nie składa się tylko z lekcji przyjemnych, karne przegrane. Umówmy się: kibicowanie bez takiego doświadczenia w papierach nie mogło być pełne.

Jakbym miał tę w większości przyjemną edukację podsumować, to nazwałbym ją jako „odzwyczajanie od przegrywania”. Więc i zaciągnięcie na siebie odpowiedzialności, a sądząc po nastrojach, już nie tylko wobec mnie.

Takie to brzemię – a jakże –  zwycięzców.

Leszek Milewski

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...