Mecz-niekończąca się opowieść. Czy uda nam się napisać jej nowy rozdział?

Piotr Tomasik

16 czerwca 2016, 08:06 • 4 min czytania

Z biegiem lat coraz częściej oglądam piłkę nożną jako obserwator, który po zwycięstwach w większym stopniu odczuwa ulgę niż radość. Z dzieciaka, który dzień po meczu w telewizji w podrabianej koszulce grubego Ronaldo stara się powtarzać na podwórku jego zagrania pozostało niewiele, ale w ciągu roku zdarzają mi się jeszcze ze 3-4 potyczki będące w stanie mimo wszystko wycisnąć ze mnie głębsze emocje. Takie, podczas których nie wszystko dogłębnie analizuję, nie rozmyślam i które zaczynam czuć w kościach już na kilkanaście godzin przed pierwszym gwizdkiem. Takie, którym po prostu daję się ponieść. Pozwalające mi zapomnieć o bożym świecie. Dzisiejsze starcie z Niemcami jest zdecydowanie jednym z nich.

Mecz-niekończąca się opowieść. Czy uda nam się napisać jej nowy rozdział?
Reklama

Nawet jeśli najzwyczajniej w świecie jestem zbyt młody, by być w stanie w pełni zrozumieć wszystkie smaczki i niuanse naszych bojów z zachodnimi sąsiadami z czasów gdy życie w Polsce za komuny przypominało kolorami transmisje telewizyjne z tamtych lat, a gola Gerda Muellera z „meczu na wodzie” mogę sobie co najwyżej obejrzeć na Youtubie, to te Niemcy jakoś i tak zawsze się gdzieś w mojej piłkarskiej świadomości przewijały. Zawsze były obecne, śledziły nas niczym własny cień, który w pewnym momencie się materializował, wstawał i zaczynał dusić niczym w jakimś koszmarze. Nieważne, czy działo się to kilka czy kilkadziesiąt lat temu.

Za każdym razem jest w tych bojach coś, co zapada w pamięć. Bramka stracona w ostatniej minucie w 2006 roku, niecelebrowanie goli przez Podolskiego dwa lata później, poślizgnięcie się Wawrzyniaka, ale też szalona radość po golu wracającego po latach do kadry Mili czy nawet głupia biegówka, w której Jeleń wyprzedził także w 2006 słynącego ponoć z nadludzkiej szybkości Odonkora… To wyłącznie kilka przykładów, które można by mnożyć i mnożyć. Wszystko to jakoś na stałe zapisuje się gdzieś z tyłu głowy, stale formuje obraz całości, nie ma w tym wszystkim miejsca na jakąkolwiek pustkę, na jakąkolwiek próżnię. Na nic, względem czego byłbym w stanie przejść obojętnie i o czym zapomniałbym następnego dnia przy porannej kawie i fajce. Tak jakby los sam chciał, żeby ta historia pisała się dalej i dalej.

Reklama

Nigdy nie postrzegałem Niemców jako naszych wrogów, nie darzę ich nienawiścią ani nawet niechęcią, nie przeklinam ich za grzechy przeszłości, nie żywię wobec nich absolutnie żadnych uprzedzeń, choć gdybym żył w innych czasach, być może byłoby inaczej. Rozpatruję to wszystko bardziej w kategoriach odwiecznej, w pewien sposób wręcz romantycznej rywalizacji, w której jeden stale stara się wyjść z cienia drugiego. W której jeden nieustannie chce drugiemu zagrać na nosie i udowodnić, że dawne klęski to już tylko i wyłącznie zamierzchła przeszłość. Czy jest to oparte na kompleksach? Nie oszukujmy się – w jakimś stopniu na pewno. Uważam mimo wszystko, że nawet jeśli z Niemcami udało nam się zwyciężyć do tej pory tylko jeden jedyny raz, to bez nich nasza rzeczywistość byłaby o wiele mniej wyrazista.

Jakkolwiek by wyglądał nasz bilans z nimi, wierzę że dziś nie jesteśmy bez szans. Wierzę że się uda. Czy jest to pozbawione logiki i naiwne? Po części na pewno tak. Wiara ma jednak to do siebie, że zazwyczaj jest pozbawiona logiki i w znacznej mierze opiera się na przeczuciach i zaklinaniu rzeczywistości. Na nadziei, że coś, czego pragniesz, może się w pewnej chwili ziścić. Tym bardziej, że tym razem argumenty mamy znacznie mocniejsze niż w ostatnich latach. Jest to wyłącznie wiara, ale o wiele bardziej poparta racjonalnymi przesłankami niż w 2006 czy 2008 roku.

Choć wyskakujący z każdego zakamarka Lewandowski już mi się przejadł, to i tak najwyraźniej uległem pompowaniu balonika. Koniec kropka. C’est fini. I bynajmniej nie jest mi z tego powodu wstyd. Możecie uważać, że udzieliło mi się daleko posunięte januszowanie. I pewnie będzie w tym sporo prawdy. Ale wiecie co? Tak naprawdę jest mi to jakoś wyjątkowo obojętne. Moim zdaniem futbol powinien bazować przede wszystkim na budzeniu emocji. A dzisiejsze starcie z Niemcami budzi je we mnie w większym stopniu niż jakiekolwiek inne spotkanie, które miałem okazję oglądać na przestrzeni minionych kilku, a może i nawet kilkunastu miesięcy. Nic nie jestem w stanie nic na to poradzić. Podejrzewam jednak, że nie tylko ja.

A jeśli przegramy? Pewnie, będę niepocieszony i przez moment pochodzę struty. Pewnie nawet przez chwilę też ponarzekam i pomarudzę, podobnie jak miliony innych osób w naszym kraju. Tak czy siak, nawet jeśli ostatecznie na naszych oczach tym razem nie napisze się historia, jestem przekonany, że następnego dnia mimo wszystko obudzę się z poczuciem, że nasi zawodnicy dali z siebie wszystko. Tutaj to akurat kwestia właśnie przekonania, a nie wiary.

Wiem też, że dziś wieczorem po raz kolejny wejdę w skórę dzieciaka, który każde zagranie biało-czerwonych będzie pożerał niczym cukierki.

Janusz Banasiński

Fot.FotoPyK

Najnowsze

Niemcy

Polak trafił w drugim meczu z rzędu. Jego zespół się odrodził

redakcja
0
Polak trafił w drugim meczu z rzędu. Jego zespół się odrodził
Reklama

Felietony i blogi

Reklama
Reklama