Niech pan zobaczy relacje telewizyjne w naszym kraju… im się buzie nie zamykają. Jak jest ich dwóch, jak ten Szpakowski jest zasilony tym Żewłakowem, tym Juskowiakiem, jakimś dawnym piłkarzem, to krzyczą i krzyczą – mówi profesor Jan Miodek, językoznawca i wieloletni kibic piłkarski w rozmowie z Weszło. Nie tylko o piłce nożnej kiedyś i dziś, ale także o poziomie języka sportowców oraz dziennikarzy.
Na początek nieco historii, co było pierwsze w Pana życiu – zainteresowanie piłką nożną czy językiem?
Zdecydowanie piłką. Mogę powiedzieć, że językiem interesowałem się od najmłodszych lat. Chociażby z tego powodu, że urodziłem się w Tarnowskich Górach, mieście Górnośląskim, w którym do dziś słychać gwarę, a po wojnie było ją słychać jeszcze mocniej. Mój dom był inteligencki, matka nie była Ślązaczką, więc oczywiście w domu mówiliśmy językiem literackim. Natomiast po wyjściu na podwórko, boisko, do szkoły przechodziłem na gwarę śląską. Przez całą podstawówkę byłem właściwie człowiekiem dwujęzycznym, w domu, na lekcji używałem polszczyzny literackiej. Na boisku, na przerwie tylko gwary. Od dzieciństwa mnie to fascynowało, dlatego można powiedzieć, że zainteresowanie językiem było pierwsze, ale na pewno nie świadome.
Natomiast mój ojciec, przedwojenny piłkarz, zwariowany kibic do końca życia, od razu mnie wciągnął w świat sportu. Rok 1952 to już pamiętam tak, jakby wszystko to, co się wtedy wydarzyło, miało miejsce tydzień temu. Chociażby finisz naszej ekstraklasy. Liga była podzielona na dwie grupy i ich liderzy rozgrywali finał o Mistrzostwo Polski. Zwycięzcą jednej grupy został Ruch, drugiej Polonia Bytom. W pierwszym meczu Ruch rozgromił Polonię 7:0, w rewanżu 0:0 w Bytomiu, oczywiście Ruch Mistrzem Polski, pamiętam to jak dziś.
1952 rok, Olimpiada w Helsinkach. Finałową walkę bokserską między Zygmuntem Chychłą a Rosjaninem Szczerbakowem, relację Witolda Dobrowolskiego w radiu pamiętam również tak jak dziś. Chychła wygrał, pierwszy powojenny złoty medal dla Polski.
Więc moje zainteresowanie sportem trwa lat ile? 66. Od 1952 roku właściwie jestem już na bieżąco ze sportem.
Wspominany 1952 rok to Pana pierwsze wspomnienia piłkarskie?
Tak. Na mecze w Tarnowskich Górach byłem brany przez ojca dużo wcześniej. Matka mu to do śmierci wypominała przy jakichś dyskusjach wychowawczych: „Jeszcze chodzić nie umiał, a tyś go w wózku brał na mecze”. Ale oczywiście lata 48-51 pamiętam w zarysach. Na przykład finału sezonu z roku 51 jednak nie potrafię przywołać z pamięci. Wiem, że ligę wygrała Wisła, ale tytuł Mistrza Polski zdobył Ruch, bo ówczesne władze PRL-u wymyśliły, że Mistrzem Polski będzie nie zwycięzca ligi, ale zdobywca Pucharu Polski. W tymże finale Pucharu Polski Ruch, który w lidze zajął ledwie szóste miejsce, z Wisłą Kraków, która ligę wygrała, zwyciężył 2:0 i zdobył tytuł Mistrza Polski. Tego, przyznam się, nie pamiętam. To się też i wiąże z tym, że umiałem już czytać jako pięciolatek. Poszedłem do szkoły w wieku sześciu lat, od 1 września 1952 roku. Dlatego też ten rok pamiętam.
Mówił Pan o szkole, o rodzicach. Czy nie było tak, że mama chciała, by został Pan polonistą, a tata piłkarzem?
Nie, tata mamie ulegał. W moim domu to się pięknie dopełniało, bo mama była osobą uczuciową, nadopiekuńczą. Gdybym miał takiego samego ojca, byłbym, przypuszczam, życiową niedojdą. Ojciec wprowadzał element racjonalności – wciągnął mnie w świat sportu, grał ze mną w piłkę od dzieciństwa. Gram zresztą w piłkę do dziś bardzo dobrze, jestem technicznie człowiekiem…
Techniki się nie zapomina.
Nie zapomina się, proszę pana. Dla mnie żonglerka, dla mnie podbić piłkę 100, 150 razy to tak, jakby zjeść kromkę z masłem. Celność strzału, podania – to wszystko we mnie tkwi. Ojciec starał się, by wszystko w moim życiu się dopełniało. Widział, że bardzo się przejmuję nauką, więc wprowadzał element większego luzu. Moja mama chciała mnie ubrać jeszcze w szkołę muzyczną dodatkowo, a ojciec, który zazwyczaj jej ulegał, przeforsował: „Dajmy mu spokój, dobijemy go. Nie będzie nigdzie wychodził do kolegów, na dwór, tylko do południa w szkole, po południu do drugiej szkoły. Będzie musiał ćwiczyć” – i to mówił muzyk z wykształcenia. Dzisiaj trochę tego żałuję, że nie gram na żadnym instrumencie, ale to przykład na to, że ojciec był postacią, przy nadopiekuńczej matce, która wprowadzała dialektycznego dopełnienia, normalność.
Mama polonistka, oczywiście zaglądałem jej przez ramię do zeszytów i mając lat 4-5 wiedziałem, że Pan Tadeusz to Mickiewicz, a Odprawa Posłów Greckich to Kochanowski, a Satyra Pijaństwo to Ignacy Krasicki. To wszystko było za wczesne. Więc z jednej strony byłem taki, ale z drugiej zawsze otaczało mnie grono kolegów. Oczywiście byłem najlepszym uczniem, ale nie miałem z tym nigdy problemów towarzyskich, bo jednocześnie byłem tym Jankiem od piłki nożnej, cymbergaja, ping ponga, od rowerów i tak dalej. Taki zresztą model powtórzyłem w swoim małżeństwie i ojcostwie. Broń Boże, moja żona nie była taka jak moja mama. To ja byłem raczej taki chuchający i bojący się o dziecko, ale to też się u nas jakoś dopełniało i mój syn był uczniem doskonałym. Jednocześnie był w szkole zawsze najlepszym sportowcem – lekkoatletą, piłkarzem, siatkarzem, koszykarzem. I to jest bardzo ważne, by w życiu dziecka te dwie domeny się dopełniały.
Tragedią dzieci uzdolnionych jest to, że one często bywają niedojdowate, jeśli chodzi o szeroko pojęty sport. To jest kompleks, niejedno dziecko wolałoby dostać nie szóstkę, a czwórkę, nawet trójkę, ale być w pierwszej drużynie, być lubianym. Dziecku 10-letniemu nie imponuje intelektualizm, raczej jest to sprawność fizyczna, bycie dobrym w ping pongu, piłce nożnej.
Mówił Pan o ponad 60-letniej styczności ze sportem, język natomiast zmienia się w każdej dziedzinie życia. Jakie, Pana zdaniem, zaszły zmiany w narracji stadionu piłkarskiego w Polsce?
Z ubolewaniem muszę stwierdzić, że stadiony nam brutalnieją. Cała sytuacja komunikacyjna na stadionie uległa przerażającej zmianie. Nie chcę idealizować mojej młodości, ale czy to były Tarnowskie Góry z A-klasowymi meczami, czy to był Chorzów, Zabrze, Bytom, Kraków, bo przecież ja te stadiony odwiedzałem, to niech mi pan wierzy – sędziowie nie wyprowadzali obu drużyn na boisko. Najpierw wychodzili oficjele, gwizdek, a później wbiegali gospodarze. Od A-klasowych Tarnowskich Gór, po pierwszoligowy Chorzów, Bytom czy Zabrze, kiedy drużyna gości wychodziła na boisko, cały stadion bił brawo. Bo to goście, rozumie pan. Nie było żadnych gwizdów. Szczytem chamstwa na stadionie było „sędzia kalosz” i „sędzia kanarki doić”. Gdybym dziś zawołał tak na stadionie na sędziego, to patrząc na mnie kibole powiedzieliby: „Cholera, wersalu mu się zachciało”.
A nawet przy tym kanarku i kaloszu, to jeśli jakiś młody wykrzykiwał, to starsi kibice go prostowali: „Synek, uspokój się, bo jeszcze jedna taka odzywka i cię wyprowadzimy”. Pamiętam, że jeśli w sposób ewidentny, brutalny zawodnik miejscowy sfaulował przeciwnika i ten chłopak zwijał się z bólu, to nie mogło zdarzyć się „wstawaj, wstawaj, nie udawaj!”, a tam w środku jeszcze wiadomy epitet na „ch”. Zamiast tego były gwizdy na swojego zawodnika.
Jak Boga kocham, nie idealizuję młodości. Nie zapomnę spotkania z młodzieżą w jednym z wrocławskich liceów. Z przodu siedział taki 16-17-letni młodzian i widziałem, że patrzy na mnie ze swoistą pogardą. W końcu zapytał „To co wyście byli za kibice?”. Odpowiedziałem „Synku, myśmy byli właśnie prawdziwi kibice”. W związku z tym, matka mogła wyrzucać żartobliwie ojcu, że jeszcze w wózku zabierał mnie na mecze, a później zamiast niedzielę rodzinnie spędzić razem, bo mama sportu nie lubiła, to on mnie brał na boisko. Nawet wiózł do Chorzowa, Bytomia na mecz pierwszoligowy. Tam jednak nie było obawy „co ty, wariacie, dziecko bierzesz na boisko, żeby dostało cegłą, butelką?”. Jeszcze w latach 70., nawet 80. Chodziłem ze swoim synem na każdy mecz Śląska, żona też z nami chodziła. I nie było pukania się w czoło.
Teraz to nie jest aż taki problem we Wrocławiu, ale w pełni bezpiecznie też nie jest.
Strach pójść we Wrocławiu na mecz z drużyną, z którą Śląsk jest na noże, czyli Lech Poznań, Zagłębie Lubin. Z Wisłą zdaje się, można być spokojnym.
Z Wisłą, z Lechią Gdańsk.
Tak, to wielkie przyjaźnie. To wszystko jest jednak irracjonalne. A w moim ukochanym Chorzowie? Przecież wszyscy kibice Ruchu są nieciekawi. Zresztą, wszyscy kibice w Polsce są nieciekawi.
Nie możemy generalizować, na każdego porządnego kibica przypada kilku, kilkunastu „nieciekawych”.
W związku z tym właśnie, miałem niedawno wywiad niedawno z dziennikarką, która zapytała, czy chodzę na mecze z wnukami. Mówię, „proszę pani, po pierwsze musieliby o tym zadecydować rodzice, bo jestem tylko dziadkiem, a po drugie przypuszczam, że już nie dożyję czasów, w których będę mógł pójść z wnukami na stadion”. Może na jakiś międzypaństwowy mecz?
Na mecze Pan nie chodzi, ale na pewno ogląda w telewizji. Jak Pan ocenia poziom rodzimej ekstraklasy?
Myślę, że dźwignęła się polska piłka, co widać po rankingu FIFA. Choć ktoś może powiedzieć, że zebrał Nawałka najlepszych grających, nie rezerwowych, w dobrych ligach zagranicznych, więc cudów nie ma, to się musiało dźwignąć. Myślę jednak, że w stosunku do tej strasznej mizerii sprzed 5-10 lat, cieszę się, że poziom polskiej ekstraklasy się podniósł. Z tragicznego dołka polski futbol już wyszedł.
Brakuje jeszcze sukcesu klubów na arenie międzynarodowej.
Tak, nasze piłkarstwo klubowe jest, mimo wszystko, tragedią. Dużo mniejsze od nas kraje kwalifikują się do Ligi Mistrzów, a my nie możemy. Przy okazji Ligi Mistrzów, twierdzę, że jest ona za bardzo rozdęta. Żal mi tych wszystkich najlepszych drużyn. Gdy patrzę na Borussię Dortmund, patrzę na Bayern Monachium, to są drużyny, które zawsze walczą o mistrzostwo kraju. Jednocześnie Bayern walczył w Lidze Mistrzów i grał jeszcze o finał Pucharu Niemiec.
Walczyły też Atletico, Real. Wszystkie rozgrywki musza być skondensowane przez Euro.
Ja to wszystko wiem, ale ja wolałem Puchar Europy. Nie miało znaczenia, że Real Madryt wylosował Mistrza Luksemburga i wygrał 9:0. Mistrz Polski, ŁKS Łódź pojechał do Luksemburga w 1959 roku i z ówczesnym mistrzem tego kraju, drużyną Jeunesse Esch, pan tego nie może pamiętać, przegrał 0:5. Co to wtedy był za szok! Luksemburg był wtedy dużo gorszy rankingowo niż obecnie Wyspy Owcze i San Marino. I Mistrz Polski pojechał tam i dostał 5:0. W rewanżu powinien wygrać 7:0, a wygrał tylko 2:1 i odpadł. Taka jest piłka.
Mi tych drużyn żal. Po co te straszne eliminacje, po co tyle grup. Cieszyłem się z triumfu Liverpoolu Dudka w Lidze Mistrzów, ale, na miłość boską, oni rok wcześniej zajęli czwarte miejsce w lidze angielskiej, a wygrali Puchar Europy.
Dzięki czemu później mogli wrócić do Ligi Mistrzów, choć sezon 2004/2005 zakończyli dopiero na piątym miejscu w Premier League.
Otóż to. Zawsze byłem za rozgrywkami mistrzów każdego kraju. Oczywiście nad wszystkim panuje pieniądz, ale mi żal płuc i wydajności fizycznej tych dwudziestokilkuletnich ludzi. Przecież to trzeba mieć nieludzkie zdrowie. Obawiam się, że to wszystko procentuje na ich nie za długie życie, gdy już zakończą karierę. Kiedy obserwuję nekrologi, krótko żyją ci wielcy. Wracając do różnic między futbolem dawnym i dzisiejszym, kiedyś w obronie mieliśmy trzech piłkarzy, w pomocy dwóch zawodników i atak pięcioosobowy. Gdy atakowała drużyna przeciwna, bronili obrońcy i pomocnicy. To oni harowali, pozostała piątka spacerowała sobie w okolicach pola karnego rywala. Jeszcze mam przed oczami Alszera, Cieślika, Brychczego, gdzie oni się tam martwili. To samo było z nami chłopcami, gdy biegaliśmy po podwórkach, boiskach. A co mnie obchodziła obrona, ja byłem na środku ataku, a oni niech się tam męczą. Gdzie ja bym się cofał? Czekałem tylko, aż podadzą mi obrońcy piłkę i ciach na bramkę.
I nikt nie miał o to pretensji?
Nie, tak się po prostu grało, nawet spikerzy tak podawali składy. Jestem w stanie wymienić reprezentację, która pokonała ZSSR 2:1 w 1957 roku, słynne dwie bramki Cieślika. Przecież pamiętam jak dziś – w bramce Szymkowiak, w obronie Floreński, Korynt, Woźniak. Dalej w pomocy Gawlik, Zientara, w ataku Jankowski, Brychczy, Kempny, Cieślik, Lentner. Tak się wtedy grało.
Czym jest natomiast dzisiejsza piłka nożna? Jest koszykówką. Wszyscy bronią, wszyscy atakują. Nawet z bramkarzem biorącym się za rozgrywanie, z Neuerem na czele. Wytrzyma to ten organizm? Przecież to jest końskie zdrowie, biegać tyle po tych stu metrach boiska.
Zagalopowaliśmy się na zupełnie inne rejony, chciałbym natomiast wrócić na rodzime podwórko, do pańskiego ukochanego Ruchu. Co Pan sądzi o pożyczce, którą klubowi udzielić ma miasto?
Jest to mój kibicowski ból, wszystkich kibiców w moim i starszym wieku. Ubolewamy nad tym, że nasza ukochana drużyna jest od lat na skraju bankructwa. Przecież nie może mi być gorzko, kiedy śledzę mecze Lechii Gdańsk, Wisły Kraków, Zagłębia Lubin i słyszę, że tu nagle bramkę strzelił Kuświk, tam Kokoszka, gdzie indziej znowu Piech i Jankowski. Myślę sobie wtedy, matko boska, przecież to wszystko Ruchowcy, ale wszyscy sprzedani, bo bez tego nie byłoby Ruchu.
Niejednemu urzędującemu prezydentowi Chorzowa gorzko mówiłem, że to legenda, klub o znaczeniu historycznym. W końcu to drużyna powstańcza, a powstańcy się bili o Polskę, dlatego Ruch ma barwy powstańcze, biało-niebieskie. Nawet ludzie oddaleni od sportu o kilometry, na hasło Chorzów mówią Ruch. Jak Chorzów, to i Ruch! To jest właściwie odruch językowy.
Jak wy możecie, mówię, dopuścić do tego, że ta drużyna jest zawsze na styku bankructwa? Ile to już lat trwa? Ileż my już, ze znanymi kibicami Ruchu, wśród których są Jerzy Buzek, Kaźmierz Kutz, nieżyjący już aktor Gustaw Holoubek, słali apeli o ratowanie klubu. Bo mu grozi degradacja do czwarte ligi, bo mu grozi nieotrzymanie licencji.
Gerard Cieślik do śmierci marzył, że dożyje tego 15 oczka, 15 mistrzostwa Ruchu. Też bym chciał tego dożyć, żeby oderwali się od Górnika Zabrze, bo przecież prowadzą w tabeli wszechczasów z Górnikiem z czternastoma tytułami.
Nie uważa więc Pan, że miasto nie powinno finansować profesjonalnego klubu sportowego w takim stopniu?
Przecież czyta pan gazety i widzi, że to samo jest z wrocławskim Śląskiem. Ile tygodni trwał ten spór? Więc toutes proportions gardées, to jest zjawisko jakieś ogólnopolskie. Przeciętny mieszkaniec Wrocławia i Chorzowa pewnie się buntuje. Z drugiej strony jednak przebija przeze mnie sentyment. Tak samo, jak nie wyobrażam sobie Madrytu bez Realu, tak nie potrafię wyobrazić sobie Chorzowa bez Ruchu. Przykro patrzy się nam, starym kibicom na to, co dzieje się z klubem. Właśnie w tym sensie liczyłem, że miasto odpali tych osiemnaście milionów. Z kolei rozumiem odczucia przeciętnego chorzowianina, często nie Ślązaka, który się pewnie na to zżyma.
Skąd bierze się ta nieporadność Ruchu?
Ostatni tytuł Mistrza Polski dla drużyny z Górnego Śląska, czerwiec 89’. Ruch wygrywa z Górnikiem Wałbrzych 4:1 i zdobywa tytuł. Czwartego czerwca są wybory, następuje transformacja ustrojowa, Mazowiecki zostaje premierem rządu i od tego czasu Górny Śląsk nie zdobył już ani jednego tytułu Mistrza Polski. Podobnie siadł właściwie cały górnośląski sport – od piłki ręcznej, przez żużel, aż do boksu. Można powiedzieć, że to straszne. Natomiast z punktu widzenia społecznego widzę w tym element radosny. Mówię to jako dziecko nauczycielskie, które nasłuchało się od ojca różnych historii. „Pański Józek to jest bardzo zdolny chłopak, niechże go pan pośle do gimnazjum” – mówił ojciec i w odpowiedzi słyszał „Na co mu to? Na gruba, na kolej, do huty”. Geltag, pieniądze, zarobić, do roboty. Kult pracy, pracy fizycznej. Chyba, że mu się zamarzyło, że farorzem zostanie, czyli księdzem. To były jedyne dwie drogi awansu społecznego na Górnym Śląsku – duchowieństwo i sport. To całe pokolenie Cieślików, Pohlów, a przed wojną innych Peterów, Wilimowskich, to był awans przez sport.
Dzisiaj Ślązacy inwestują również w naukę i wiedzę. Starzy Ślązacy, kibice jak ja, mówią to samo. Z jednej strony smutno, że w drużynach co najmniej połowa to nie Ślązacy – jak Patryk Lipski, pochodzący ze Szczecina przecież, a gra w Ruchu. Z drugiej strony widzą jednak mądrzy, starzy Górnoślązacy, że śląscy chłopcy idą do ogólniaków, idą na studia i sport przestał być jedyną drogą awansu społecznego.
Skoro coraz więcej mamy ludzi wykształconych, to nasuwa się pytanie o sportowców i piłkarzy. Przeciętny polski piłkarz jest bardziej elokwentny od jego przodka sprzed lat?
Jako językoznawca mówię z wielką satysfakcją, że kiedyś, ja to dobrze pamiętam, wywiad z przeciętnym piłkarzem, kolarzem, bokserem, hokeistą to była tragedia językowa. Ci chłopcy nie byli w stanie zdania pojedynczego, lekko rozwiniętego zbudować. Nieco się wyróżniali tenisiści, lekkoatleci, bo tam było trochę inteligentów, studentów. Sporty, chciałoby się powiedzieć, plebejskie, z piłką, boksem i hokejem, to była tragedia. Natomiast dzisiaj nie przesadzę, że język przeciętnego piłkarza, hokeisty, boksera nie różni się od języka lekkoatlety czy tenisisty, a w ogóle się nie różni od języka przeciętnego inżyniera czy lekarza, nawet profesora uniwersytetu. Więc mówimy tutaj o ogromnym postępie pokazującym, że jeśli idzie o sprawność stylistyczną, gramatyczną, bardzo jako społeczeństwo się podnieśliśmy. To jest przepaść na korzyść obecnych sportowców. Oczywiście zdarzali się elokwentni – Lubański, Szurkowski, Deyna… nie, Deyna nie. Ale Lubański i Szurkowski to byli naprawdę inteligentni sportowcy, nieco później Szczęsny, ojciec Wojtka.
Piłkarze się rozwijają i coraz częściej wyjeżdżają do zagranicznych klubów. Co ma zrobić taki Błaszczykowski ze swoim nazwiskiem w Bundeslidze czy Serie A? Zgadzać się na Kubę na koszulce?
Najbardziej znana w świecie polska aktorka, Helena Modrzejewska, kiedy zaczęła robić karierę w Ameryce, stała się Modjeską, żeby to było trochę łatwiejsze. Gdy nasi ówcześni impresariowie widzieli, że Czesław Wydrzycki to jest artysta, który może zrobić karierę w Europie i świecie, jednak mu poradzili, by Wydrzyckiego zamienił na jakiś pseudonim artystyczny. I tak się narodził Niemen.
Dlatego nie mam pretensji do tego Kuby na koszulce, bo wymowa nazwiska Błaszczykowskiego dla przeciętnego nie-Polaka jest nie do przejścia.
W dodatku, gdy Błaszczykowski pojawił się we Włoszech i komentatorzy zaczęli wymawiać jego nazwisko błędnie, doprowadziło to do używania błędnego wzorca fonetycznego przez przeciętnych kibiców, a nawet dziennikarzy.
Z drugiej strony jednak trudno, by w oficjalnym protokole meczowym pojawiał się Kuba. Byłem również lektorem języka polskiego dla cudzoziemców i niech mi pan wierzy, że zwykły „ołówek” kryje w sobie takie następstwo głosek, że nawet perfekcyjnie mówiący po polsku Niemiec tego ołówka nie wymówi poprawnie.
Oglądając natomiast mecze Empoli zauważyłem, że zapis nazwiska Piotra Zielińskiego jest tak dokładny, że postarano się nawet o kreseczkę nad „n”.
I tak właściwie powinno być. To jest jego nazwisko, zrośnięte na całe życie. I jeśli już, to sam piłkarz powinien tego pilnować i wpływać, że jest Błaszczykowski i tak się go zapisuje.
Zahaczyliśmy już nieco o dziennikarzy sportowych, jakie jest Pana zdanie na temat ich obecnego poziomu?
Pytanie o dziennikarzy jest bardzo dobre, kiedy zadają mi często dziennikarze pytanie o moich mistrzów języków, ludzi, którym dużo zawdzięczam, jeśli chodzi o wyobraźnię językową, to muszę powiedzieć szczerze, że mam wielki dług wdzięczności wobec kwartetu polskich dziennikarzy sportowych: Witolda Dobrowolskiego, Bohdana Tomaszewskiego, Bogdana Tuszyńskiego i Jana Ciszewskiego. Proszę zauważyć, że to są wszystko dziennikarze radiowi. Z nich karierę w telewizji zrobił dopiero Jan Ciszewski. Jednak i on wyrastał w radiu katowickim. Pochodził z Sosonowca, podobnie jak jego szef i mentor w jednym, Witold Dobrowolski.
Dzisiaj do tego wielkiego kwartetu ma szansę dołączyć, o ile już nie dołączył, Tomasz Zimoch. Jego relacje sportowe z punktu widzenia językowego są czymś niezwykłym. To co potrafi wyczyniać, w jak najlepszym tego słowa znaczeniu, z językiem Zimoch, to choćbym sto lat myślał, to bym nie wymyślił. Proszę jednak zauważyć, że mówimy o sprawozdawstwie radiowym, czyli radio pobudzało wyobraźnię. Mnie już praktycznie żaden z telewizyjnych sprawozdawców, dziennikarzy sportowych tak nie zaimponował jak tamci. Ja mogę powiedzieć, że Kołtoń zna się świetnie na piłce nożnej, ale od strony językowej uparcie pozostaje przy tym kwartecie, uzupełnionym przez Zimocha.
Do współczesnych komentatorów mam natomiast jedną jedyną pretensję. Zazwyczaj bronię ich do ostatka, bo wiem, że pracują w stanie dużego pobudzenia emocjonalnego. Natomiast jestem zwariowanym kibicem i skaczę po kanałach. Słuchając relacji po hiszpańsku, po niemiecku, po angielsku zauważam uderzającą różnicę między naszymi sprawozdawcami, a niemieckimi, francuskimi, angielskimi. Oni wiedzą, że nie tylko mogą, ale powinni czasem dać ludziom odpocząć. W relacji telewizyjnej nawet dziesięciosekundowa pauza nie jest żadnym zawodowym przestępstwem. Ona jest wskazana. Bohdan Tomaszewski do śmierci powtarzał, że słuchaczowi trzeba dać chwilę oddechu. Niech pan zobaczy relacje telewizyjne w naszym kraju… im się buzie nie zamykają. Jak jest ich dwóch, jak ten Szpakowski jest zasilony tym Żewłakowem, tym Juskowiakiem, jakimś dawnym piłkarzem, to krzyczą i krzyczą.
Albo też zarzucają zbyt wieloma nieistotnymi informacjami.
Jeszcze gdy mój ojciec żył, to zawsze mówił „A co mnie to obchodzi? Wszyscy wiedzą – wzrost, waga, wysokość transferu”. Tomaszewski trochę złośliwie mówił, że oni są perfekcyjnie do tych transmisji przygotowani, ale opowiadają o jakiejś kwocie transferu, gdy na boisku dzieją się rzeczy ważne.
Rewanż ćwierćfinału Ligi Mistrzów Benfiki z Bayernem obejrzałem w telewizji niemieckiej, bo w naszej ogólnodostępnej nie było nic. Jak ten sprawozdawca niemiecki spokojnie to komentował. Niestety miło czasem odpocząć od polskich sprawozdawców, z ubolewaniem to mówię. Powinna być ta chwila oddechu. Ja to wszystko widzę, ty masz mnie wspomagać, a nie za mnie myśleć! Taką rolę spełniali sprawozdawcy radiowi, oni musieli mówić bez przerwy.
I gdy komentatorzy mówią i mówią, uwidacznia się problem języka. Uważam, że dziennikarz powinien być edukatorem, przewodnikiem i wzorem. Nie zawsze tak jest.
Ja dziennikarzy bronię, bo to typowi chłopcy do bicia, w nich wali się jak w bęben. Twierdzę, że przeciętny poziom językowy jest dobry. Powiem jednak za Stanisławem Tymem, który kiedyś w jednym z gabinetów tego instytutu stwierdził to, co i ja sam powtarzam. Sprawozdawcy stają się irytujący, gdy starają się wprowadzić element innowacyjności językowej. Oczywiście można by teraz powiedzieć, że uderzam w Zimocha, którego nikt pod tym względem nie przebije. Tak, tylko Zimoch robi to w sposób spontaniczny, to jest zresztą radio. Co mnie jednak denerwuje? Jeśli próbują zamieniać znane już w języku sportowym i kibicowskim, utrwalone związki wyrazowe na innowacyjne. Nie będziemy operować nazwiskami, bo po co. Niech mi pan powie, jaki ma sens zamienianie „niespodziewanego strzału”, „chytrego strzału”. Jeden z naszych komentatorów z uporem maniaka, od paru lat tego typu zagrywkę nazywa strzałem bezczelnym. Przecież to jest nonsens. To nie ma nic wspólnego z tą cechą charakterologiczną człowieka. Bezczelność to buta, cecha antypatyczna. Co innego chytrość, w dobrym tego słowa znaczeniu. W sporcie trochę chytrym trzeba być. Ale bezczelnym? Oni potrafią powiedzieć, że „naszym chłopcom zabrakło trochę bezczelności”! Jakiej bezczelności?!
A już uwielbiam, to już jest Szpakowski, gdy przeciwnik prowadzi 1:0 i słyszę: „No, proszę państwa, nie pozostaje nam nic innego, musimy grać swoje”. Jezus Maria, która drużyna nie chce grać swojego? A poza tym, co to jest, to swoje? Aha, bo tak w ogóle to jesteśmy wspaniali, tylkośmy bramkę stracili. Więc dalej bądźmy wspaniali… co za wata słowna. Durna wata słowna. Ja wiem, o co mu chodzi! Powiedz, że nie można się załamać i walczyć do końca. Powiedz, trzeba walczyć do końca! A nie opowiadasz, że musimy teraz grać swoje.
Nie powiem jednak, bym kiedykolwiek od pana Szpakowskiego usłyszał słowo „fajnie” w transmisji. A u młodszego pokolenia się to zdarza.
Mógłbym powiedzieć, że młodzi nasiąkają słówkami, które są irytujące. Znów nie powiem nazwiska, ale słyszałem kiedyś, że „jakby go sfaulował”. Innym razem, że „sędzia jakby pokazał mu czerwoną kartkę”. On mu tę kartkę pokazał, albo nie pokazał. „Jakby”, jak pan dobrze wie, bije wszelkie rekordy popularności obecnie. Znam ludzi, którzy jeszcze nic nie powiedzieli, a już mówią „jakby”.
Trzeba jednak oddzielić od wszelkich błędów te słowa, które są z pozoru nielogiczne, ale funkcjonują w języku piłkarskim od dawna. Mam tu na myśli samobója, światło bramki itd.
Samobójem w latach 70. zajął się katowicki Sport, który chciał zmienić samobójczą bramkę na jakieś inne określenie.
Na przykład samogola.
Tak i wtedy pojawiła się chociażby samobramka, ale się oczywiście nie przyjęła. Będzie samobójcza bramka do końca świata, a z jej dwuelementowością kibice radzą sobie w ten sposób, że mówią samobój, tak jak grają w pingla.
A co z zapożyczeniami?
Dotknęliśmy ważnego problemu. Gdyby sprawozdawca sportowy mówił tylko o golkiperze, ofsajdzie, byłby stylistycznie nieznośny. Natomiast jeśli dziesięć razy powie o bramkarzu, spalonym, a za jedenastym usłyszymy golkipera i ofsajd – nie ma tutaj żadnego uchybienia stylistycznego. Niech mówi o rogu, czy o rzucie rożnym, ale jeśli powie za jedenastym razem o kornerze, chwała mu za to. Podobnie jak ja studentom mówię na wykładzie mianownik, dopełniacz, celownik, ale przecież polonista nie może nie wiedzieć, co to jest nominativus, genetivus. Powiem o liczbie pojedynczej i mnogiej, ale polonista z cenzusem musi znać singularis i pluralis.
Pracę dziennikarza bezsprzecznie ułatwia obecnie komputer i internet. Jednocześnie wprowadza jednak automatyzmy, rozleniwia.
Tak, to intelektualnie i językowo demobilizuje. Jeśli idzie o współczesny język sportu, tak jak zaczęliśmy od brutalizacji języka stadionowego, tak denerwują mnie te przesadnie ekspresyjne metafory. Na miłość boską, wystarczy, że drużyna przegrała drugi raz z rzędu i czytam „Znów rozstrzelani”. Nie zapomnę, jak koszykarki Ślęzy Wrocław pojechały kiedyś do Krakowa na mecz z Wisłą. „Koszykarki Ślęzy znokautowane pod Wawelem” – w stosunku do kobiet „nokaut”? No ludzie… to przesada. Wiem, że sport wywołuje żywe emocje, ale trochę trzeba się powściągnąć, bo w innym wypadku wpadamy w groteskę.
Kiedyś Oliverowi Kahnowi piłka tak po bucie zjechała, że wybijając ją od własnej bramki, trafił w swojego obrońcę w głowę. I ten chłopak padł, był zamroczony. Ocucili go, wstał, otrzepał się i grał dalej, bo to twarde chłopy były. I właśnie ten epizod wystarczył dziennikarzowi, by dać nagłówek „Strzał w tył głowy”. No proszę pana…
U nas, przy zbrodni katyńskiej.
No widzi pan, młody jest pan chłopak, a od razu to kojarzy z Katyniem. No więc makabra.
Być może nie jest to aż tak niefortunne, jak słynna „dzielna postawa Pasiaków w Oświęcimiu”, ale wciąż nietrafione.
Trzeba uważać. Graczy Cracovii można nazwać Pasiakami wszędzie, ale nie w Oświęcimiu.
Internet może uczyć? Na Twitterze mamy limit znaków, moim zdaniem jest to świetne ćwiczenie językowe, uczy zwięzłości.
Uczy pewnej dyscypliny stylistycznej. To jest realizacja najważniejszego imperatywu stylistycznego – zawrzeć maksimum treści w minimalnej liczbie słów.
Tak na marginesie, to ja bez internetu nie umiałbym już żyć! Gdyby mieliby mi zabrać internet lub telewizję, to kazałbym wziąć telewizor. Dzięki internetowi mam substytut dawnych audycji radiowych „Z mikrofonem po boiskach”, w których łączono się z sześcioma, ośmioma stadionami. Zachowując odpowiednie proporcje, mam to dzisiaj w internecie. Buch! Teraz jadę na ligę hiszpańską, teraz do Niemiec. Później Francja i Polska. Coś niewiarygodnego.
Mówiąc to wszystko o obecnych mediach – czy aby trochę nie przesadzamy? Czy nie rządzi nami sentyment, o którym wcześniej rozmawialiśmy?
Każdy człowiek, szczególnie im jest starszy, tym jest coraz bardziej sentymentalny i gloryfikuje przeszłość. Nie wykluczone, że wyidealizowałem tych kibiców z moich czasów, podobnie jest ze sprawozdawcami. Być może ci współcześni nie są aż tak wyraźnie gorsi od Tomaszewskiego, ale takie chyba jest prawo psychologii społecznej, że zawsze te przeszłość nieco idealizujemy.
Dlatego dla Pana najlepszym piłkarzem w historii polskiej piłki będzie Gerard Cieślik, a dla kogoś urodzonego już w tym tysiącleciu Robert Lewandowski.
W dzisiejszych czasach jesteśmy niesprawiedliwi. Wystarczy, że piłkarz nie strzelił gola w kilku meczach i już widziałem w internecie złośliwości pod jego adresem. A przecież ten wyidealizowany Cieślik, niedawno czytałem jego historię, niemal rok nie mógł strzelić bramki dla reprezentacji.
Teraz liczy się to w minutach.
A przecież każdy doskonały strzelec musi mieć taki interwał nieskuteczności.
Inny problem jest taki, że przy dzisiejszym dostępie do mediów, dużo łatwiej zapamiętać dany kiks piłkarza, złą passę. Kiedyś Cieślik mógł spudłować z metra do pustej bramki i po miesiącu nikt by o tym nie pamiętał.
Dziś widzi to cały świat.
Na koniec chciałbym zadać Panu dwa pytania z kategorii „Kto lepszy, kto wygra”. Zacznijmy krótko – Ronaldo czy Messi?
Proszę pana! (śmiech) To jest pytanie! Muszę powiedzieć, że mi jest tego Messiego żal. Panamska afera, on jest tylko człowiekiem. Ujawniono nazwiska, wśród nich synuś z tatusiem Messi. No i Messi przestał strzelać. Przyznam się panu, że przez całe lata, gdy byłem jeszcze w pana wieku, na pytanie: Barcelona czy Real? Odpowiadałem Real, bo Di Stefano, bo Puskas. Ale po przyjściu do Realu Mourinho, który jest człowiekiem antypatycznym, gdy Barcelona robiła się taka galaktyczna, swoją sympatię przeniosłem na nią.
Ronaldo, nie ukrywam, że mi działa na nerwy. Jak ustawia się do rzutu wolnego, co mecz to inna fryzura. Dla mnie piłkarz to taka kwintesencja męskości, a jak dla kogoś najważniejsze, czy ten włosek będzie tak czy tak… W tym sensie Messi wydaje mi się normalniejszy i nie taki pod publiczkę. Więc odpowiem Messi, choć jestem pełen podziwu dla Ronaldo, bo niejednokrotnie potwierdził, że to też ekstraklasa. Ta sympatia do Messiego wynika z tego, że wydaje się być normalnym, młodym mężczyzną. A ten przesadza, mam wrażenie, że reżyseruje każdy swój wyraz twarzy.
Można więc powiedzieć, parafrazując wcześniejsze wątki, że Ronaldo jest na boisku bezczelny?
Tak, można tak powiedzieć.
(Profesor wstał i zademonstrował ceremonię Ronaldo przed wykonywaniem stałego fragmentu gry)
Te rzuty wolne, ta celebra. Messi mi się wydaje normalniejszy.
Ostatnie pytanie dotyczy EURO 2016. Kto wygra i jak pójdzie Polakom?
Może ten Nawałka wróci do Piechniczka i Górskiego? W tej chwili, jeśli idzie o wyszkolenie techniczne, celność podań, umiejętność przetrzymania piłki, nie widzę większych różnic pomiędzy nami, a Niemcami, Francją, Portugalią. Nie zdziwiłbym się, jeśli Polacy wrócą z medalem. Wydaje mi się, że już ten najwyższy poziom osiągnęli. My nie jesteśmy na 30 miejscu w rankingu reprezentacji. Myślę, że teraz mieścimy się w pierwszej piętnastce. Oczywiście możemy nie wyjść z grupy. Dzisiaj na naszym poziomie gra wiele reprezentacji, ranking FIFA jest umowny. W pierwszej trzydziestce różnice są minimalne. Jestem jednak optymistą.
Rozmawiał Tomek Lubczyński
Follow @Tlubczynsk