Na dzisiejsze starcie Brazylii z Haiti zęby ostrzyliśmy sobie od momentu, gdy tylko stało się jasnym, że oba te zespoły zmierzą się ze sobą w fazie grupowej Copa América Centenario. Oczyma wyobraźni już widzieliśmy bowiem, jak Dziki Donald objeżdża obrońców „Canarinhos” na sto różnych sposobów, a następnie kilkukrotnie pyta golkipera Brazylijczyków, w który róg ma mu załadować. Niestety, długo wyczekiwany przez nas moment postanowił kompletnie zepsuć selekcjoner Haitańczyków, Patrice Neveu, który ostatecznie posadził zawodnika Wisły Kraków na ławce i nie dał mu ani minuty na zaprezentowanie swoich umiejętności.
W ramach pocieszenia od pierwszego gwizdka arbitra na murawie mogliśmy podziwiać za to innego z piłkarzy występujących na co dzień na polskich boiskach, gracza Chrobrego Głogów – Kevina Lafrance’a. Jego występ był jednak mocno nijaki. Gdybyśmy byli złośliwi, powiedzielibyśmy, że do gry wniósł on mniej więcej tyle, co jego kolega z Wisły Kraków, ale jako że złośliwość jest ostatnią rzeczą, o którą można by mieć do nas pretensje, ograniczymy się wyłącznie do stwierdzenia, że czasami wyżej dupy po prostu nie podskoczysz. Tak czy siak, nikt Lafrance’owi nie zabierze już cennego doświadczenia, jakim niewątpliwie była możliwość zmierzenia się z pięciokrotnym mistrzem świata w meczu o punkty podczas prestiżowego turnieju.
Choć stwierdzenie, że obserwowaliśmy dziwne spotkanie byłoby mocno przesadzone, bo przecież wydarzyło się dokładnie to, co wydarzyć się miało, to trzeba przyznać, że Brazylia mimo siedmiu strzelonych bramek po raz kolejny nie pokazała nic nadzwyczajnego. Rozgromiła ona rywali, bo zwyczajnie miała kilka(naście) razy lepszych piłkarzy. Ot, cała filozofia. Jeśli przyjrzymy się temu wszystkiemu z bliska, okazuje się, że „Canarinhos” prawie wszystkie gole zdobyli albo po bardzo prostych błędach Haitańczyków, albo po indywidualnych popisach Coutinho, który – nie licząc trafienia na pustaka – przybił dziś dwa solidne gwoździe. Ogólnie jednak w poczynaniach podopiecznych Dungi – jak na potyczkę z tej klasy przeciwnikiem – sporo było niedokładności i niewymuszonych strat. Oczywiście, Brazylijczycy mieli tak naprawdę pełne prawo potraktować ten mecz bardziej jako jedną z rzeczy do odfajkowania z listy, jednak mamy dziwne wrażenie, że nawet przy konieczności większej koncentracji i wrzucenia wyższego biegu z mocniejszym przeciwnikiem, wcale nie musiałoby to wyglądać lepiej. Do takiego wniosku dochodzimy przynajmniej na podstawie analizy ich poprzednich starć.
Haiti z kolei starało się jak mogło. Wiadomo, że różnica w umiejętnościach była kolosalna, jednak zawodnicy drużyny z Ameryki Środkowej mimo porażki różnicą sześciu goli mogą z czystym sumieniem spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie, że nie narobili wstydu. Jasne, można się czepiać, że bramki na 0:2 czy 0:3 tracili przez własną głupotę, ale w gruncie rzeczy momentami naprawdę przyjemnie patrzyło się, jak bardzo zależy im na zaprezentowaniu się z dobrej strony na tle o wiele bardziej utytułowanego rywala. Nawet przy wyraźnym prowadzeniu Brazylijczyków ani przez moment nie odnosiliśmy bowiem wrażenia, że Haiti już tylko wyczekuje ostatniego gwizdka sędziego. Nie, oni od samego początku doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej dostaną tęgie lanie i wyszli z założenia, że będą chcieli najzwyczajniej w świecie pokazać kilka fajnych zagrań. Ich trud został wynagrodzony w drugiej połowie, gdy James Marcelin strzelił na 1:5.
Dzisiejszy mecz tak naprawdę nie był w stanie nam niczego rozjaśnić. Tego, że Haiti dostanie dziś srogi oklep można było się bowiem spodziewać, zaś ocenianie Brazylijczyków na tle tak mizernego, choć – podkreślmy to jeszcze raz – dzielnego rywala również mija się z celem. Zamiast jakichkolwiek odpowiedzi, w naszych głowach zrodziło się za to jeszcze jedno kluczowe pytanie – kim, do cholery, jest Kaszemiro? Wydaje nam się, że chyba coś przegapiliśmy, ponieważ zdaniem komentatorów TVP facet dopiero co wygrał Ligę Mistrzów…