„Miały być tzatziki, a to Grecy zrobili z PZPN-u mielone” – pisaliśmy na gorąco po spotkaniu. Otwarcie mistrzostw Europy miało zdjąć ciążącą na reprezentacji od początku XXI wieku klątwę pierwszych meczów na wielkich turniejach. Na to się nawet do pewnego momentu zapowiadało…
Obraniak do Kuby, ten do Lewandowskiego, Chalkias zalicza pusty przelot, a gardło Dariusza Szpakowskiego ledwo wytrzymuje wydobywający się z niego krzyk: „gooooool!”. Wydawało się, że Greków mamy na patelni, że wystarczy raz jeszcze szarpnąć prawą stroną, znów wsadzić na karuzelę Holebasa i będzie pozamiatane.
Co stało się w szatni? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że o ile Fernando Santos zrobił wszystko, by losy meczu odwrócić, o tyle Franek Smuda tak był zafascynowany tym, co się dzieje na boisku, że zapomniał że za plecami ma ławkę rezerwowych. Że może wypadałoby tam zerknąć i wpuścić z niej kogoś więcej, niż tylko Tytonia, gdy Szczęsny obejrzał „czerwo”.
Efekty? Pamiętamy aż za dobrze. Sytuacja wyjściowa przed drugą połową?
– prowadzimy 1:0,
– Grecy grają w dziesiątkę po czerwonej kartce Papasthatopoulosa,
– Grecy grają kompletny piach,
– ich lewa strona, którą Piszczek z Błaszczykowskim hasają jak młode antylopy, zupełnie nie funkcjonuje,
– gramy u siebie, przy wypełnionym do ostatniego miejsca Stadionie Narodowym.
Czy to można jeszcze przerżnąć? A no można. I trzeba być wdzięcznym opatrzności, Przemkowi Tytoniowi, słabemu wykonaniu karnego przez Karagounisa i sędziemu, który przy drugiej bramce Salpingidisa dostrzegł spalonego, że ostatecznie „aż” zremisowaliśmy. Gdyby ktoś nam po pierwszej połowie powiedział, że będziemy szczęśliwi z remisu 1:1, to kazalibyśmy mu czym prędzej walnąć baranka w ścianę. Tymczasem raz jeszcze dostaliśmy preludium do „wstydu, żenady, kompromitacji, hańby i frajerstwa”. O powrocie do domu ani słowa, bo właśnie w tym domu jak najlepszy gospodarz ugościliśmy Greków, Rosjan i Czechów, pokornie osuwając się po kilku dniach na ostatnie miejsce w grupie śmiechu i nie robiąc nikomu przesadnej krzywdy.