Era Janusza Wójcika na selekcjonerskim stołku wiele nam nie dała, ale była dość długa i, co istotniejsze, przypadła w takim momencie, że dla wielu kibiców były to pierwsze mecze kadry.
Pierwszym meczem Wójta było starcie z Węgrami, mecz dla powodzian. Węgrzy stawiali swoje warunki, nie można im tego odmówić, my siłą rzeczy – nowy szef bandy – stanowiliśmy generalny przegląd wojsk (zagrali Kłak, Ratajczyk, Łapiński, Ledwoń, Michalski, Majak, Brzęczek, Iwan, Kowalczyk, Juskowiak, Jóźwiak, Szamo, Bukalski, Zieliński, Szymkowiak, Wałdoch, Sokołowski, Dembiński). Ale wtedy dał o sobie znać Rataj. I jak to Krzysztof Ratajczyk miał w zwyczaju, huknął nie do obrony. Naprawdę: po karierze mógłby z powodzeniem otworzyć firmę zajmującą się wyburzeniami, ale zamiast buldożerów korzystać z piłki i swoich posyłanych nogą bomb.