Wiadomość dnia: reprezentacja Polski, mimo powszechnej opinii, wcale dziś swego meczu nie przegrała. Uratował ją Adam Nawałka, zmieniając w drugiej połowie szyld na “reprezentacę PZPN”, wpuszczając do gry Brazylijczyka Thiago Cionka. I dobrze, bo szkoda by było psuć budowaną od kilku dni atmosferę wokół tej właściwej, polskiej kadry. A i od dramatyzowania z powodu wyniku i tak bylibyśmy jednak mimo wszystko dalecy.
Nie był to – szczególnie przed przerwą – jakiś wybitny mecz w wykonaniu obu drużyn. Ani Holendrzy nie starali się na siłę udowodnić, że do Francji nie jadą jedynie przez jakiś dziwny splot niefortunnych zdarzeń (no, chyba że poprzez nadmierną agresję), ani też gospodarze nie mieli dziś przez większość czasu jakiegoś zasługującego na piłkarskiego Nobla pomysłu na grę. W poczynaniach obu zespołów było sporo niedokładności, niewymuszonych błędów i najzwyczajniej w świecie braku koncentracji. W tej materii brylował szczególnie Michał Pazdan. Nawet jeśli po przerwie nasza gra na jakiś czas się trochę ożywiła i udało się wyrównać, ostatecznie i tak wszystko sprowadzało się do tego, o czym pisaliśmy kilka linijek wyżej – braku dokładności.
Kadra PZPN niby starała się wyżej podejść, niby próbowała – głównie za sprawą Grosickiego – szarpnąć nieraz coś skrzydłem, ale czy było w tym widać jakąś szczególną koncepcję? Błysk, na myśl o którym Niemcy robią w gacie, a Ukraina rozważa wywieszenie białej flagi już dziś? Starczy powiedzieć, że Lewandowski po raz pierwszy do jakiejkolwiek sytuacji doszedł dopiero po niespełna godzinie gry. Koncentracji wyraźnie zabrakło też na początku meczu Milikowi, który mając hektar wolnej przestrzeni i czas na zaparzenie sobie i wypicie kawy, zamiast do siatki postanowił przylutować ile sił w poprzeczkę, zapominając że gra się tak jak przeciwnik pozwala do gwizdka.
Holandia – jak już wspomnieliśmy – również nie porwała. Długimi chwilami grała ślamazarnie, poza kilkoma podaniami na uwolnienie była pozbawiona większego polotu. Pierwsza bramka dla nich nie była owocem jakiejś koronkowej akcji – najpierw przerzucona centra, dośrodkowanie, drzemka obrońców (jak się okazało nie ostatnia) i koniec końców celny strzał głową Janssena. Drugi gol? Po raz kolejny w największym stopniu gapiostwo – tym razem praktycznie całej formacji obronnej, która przy trafieniu Wijnalduma zachowała się jak gdyby dopiero co zeszła z karuzeli. Jednym słowem – przy zachowaniu odrobinę większej czujności bez problemu dało się tego uniknąć. Holendrzy w gruncie rzeczy wydawali się groźniejsi z nazwy niż z poczynań na boisku jako takich. Trzeba jednak im oddać, że końcówka należała zdecydowanie do nich.
Rano pisaliśmy, że kilku zawodników być może będzie dziś miało jeszcze coś do ugrania. Tak na dobrą sprawę możemy powiedzieć, że swoją szansę wykorzystał w pełni tylko Wojciech Szczęsny. Jędrzejczyk? Co prawda strzelił gola po dośrodkowaniu Milika z rożnego i ogólnie zaliczył dość dobry występ, ale mimo wszystko i on ma swoje na sumieniu. Mączyński? Pokazał jedynie, jak ważnym elementem tej drużyny jest Grzegorz Krychowiak, choć – trzeba przyznać – również towarzyszący mu w środku pola Piotr Zieliński nie przypominał dziś raczej gościa, który znalazł się w jedenastce sezonu Serie A.
Czy Holendrzy byli dziś do puknięcia? Oczywiście, że byli. W gruncie rzeczy nie pokazali nic nadzwyczajnego, jednak problem tkwił w tym, że i kadra PZPN długimi chwilami grała typową padakę. Goście wygrali bo tak naprawdę im na to pozwoliliśmy. Czy jednak mamy powody do dramatyzowania i snucia czarnych scenariuszy? Nie, dzisiejszą porażkę powinniśmy postrzegać bardziej jako niewpływającą zbytnio na morale przestrogę, która pozwoli nam na zachowanie większej ostrożności gdy nadejdzie już chwila prawdy.
Komentatorzy TVP sto trzydzieści siedem razy powtarzali podczas spotkania, że jest to mecz z gatunku wybaczalnych i – wyjątkowo – musimy się z nimi zgodzić. Pompowany balonik bowiem ani dziś nie przybrał na rozmiarach, ani też z hukiem nie pękł. Status quo.
fot. FotoPyK