Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

19 maja 2016, 13:28 • 7 min czytania 0 komentarzy

Miałeś chamie złoty róg ułatwioną drogę do Ligi Mistrzów. Jeśli Zbigniew Boniek mówi, że można powoli zbijać deski dla pucharowej reformy Platiniego (na łamach Sport.pl), to ja mu wierzę. Z całym szacunkiem dla wszystkich salonowych wyjadaczy spod znaku Eugeniusza Potoka, dla wszystkich mających zakulisowe wieści z pierwszej ręki od szwagra ciecia z BayArena, to podejrzewam Boniek jest lepiej zorientowany w sprawach dotyczących Platiniego niż ja w sprawie zawartości mojej kieszeni. Poza tym składa się to wszystko do kupy: prawne problemy Michela, nieudana apelacja, widmo zmian w UEFA, ujadające głowy wielkich klubów chcące HiperSuperLigi, w której mamy El Clasico dwa razy na dobę.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Innymi słowy: 2044. Zbigniew Wyciszkiewicz na łamach holograficznego wydania Przeglądu Sportowego wspomina ostatni występ polskiej drużyny w Lidze Mistrzów.

Innymi słowy: 2055. Kupuję wnukom album „Baśnie Polskie”, a tam pośród opowieści o Szewczyku Dratewce, Królu Popielu, jest też o golu dzielnego Citki z Atletico, o decydującej bramce głową najmniejszego na boisku Pisza. Gdy mówię wnukom, że te dwie ostatnie historie zdarzyły się naprawdę, nieopatrznie przelewam czarę goryczy i ostatecznie pieczętuję ich decyzję o zesłaniu mnie do domu starców.

Gdyby wierzyć zapowiedziom i atmosferze z 2007, od blisko dekady rok w rok powinniśmy grać w Lidze Mistrzów. Tacy byliśmy pewni swego. Przecież nie udawało się, bo ciągle Barcelona, bo znowu Real Madryt, bo Guardiola, bo Bobo bo Rivaldo! I tylko dlatego.

A potem w debiutanckim sezonie reformy Maciej Skorża dorobił się pierwszych siwych włosów po Levadii. Odpadaliśmy kolejno: z Levadią, Spartą Praga, APOEL-em, Helsinborgs, Steauą, Martą Ostrowską, FC Basel.

Reklama

Boże święty, przynajmniej wcześniej można było się łudzić, że rywal był z innej planety, można było się cieszyć jakimś szalonym, wyszarpanym wielkiemu z gardła 0:1, meczem życia Gorawskiego na Bernabeu, bezwartościowym ale ładnym golem Clebera. A tu? A tu nas oskórowali bracia niedoli przeciętniaka. Rzeczywistość, z natury bezlitosna, w dniu rozważania naszych losów w LM przytrzasnęła sobie nie powiem co szufladą i potrzebowała się wyżyć.

Jak przywrócą stare zasady – podobno od 17/18 – to znowu będziemy iść z pokrzywą na transformersy. Niedawno pisałem: nasz awans do Ligi Mistrzów jest pewny, to kwestia kilku lat. Tak, byłem pewny, ale w kontekście reformy Platiniego, jak znowu będziemy się bić z klubami, które za pensję jednego piłkarza mogłyby zostać sponsorem tytularnym Ekstraklasy (Schalke Ekstraklasa, Arsenal Ekstraklasa czy Atletico Ekstraklasa – co brzmi najlepiej?), to ja widzę awans jak świnia niebo.

Naturalnie nie można z tym fantem zrobić nic. Ja byłem zresztą w szoku, że tak radykalny pomysł, uderzający w największych, Platini swego czasu przeforsował. A że akurat my musieliśmy za każdym razem wypieprzać się progu? Arcyfrajerstwo.

***

Doktor Eberhardt Fees z Frankfurt School of Finance & Management, dr Helge Muller z Public Economics Group in the Philipps University of Marburg, Paul Bose z Frankfurt School. Ta trójka wzięła pod lupę 42 248 meczów Bundesligi, wszystkie na przestrzeni 2000 – 2014. Lupa dotyczyła pracy arbitrów.

Wyniki: 72% (zaokrąglam, dajcie żyć, ja nie matematyk żeby w ułamkach drobić) decyzji o przyznaniu rzutu karnego było prawidłowych, 19% kontrowersyjnych, 9% w oczywisty sposób błędnych. 55% razy słusznie nie dyktowali karnych w zapalnych sytuacjach, 30% dochodziło do kontrowersyjnej, ale dającej się obronić sytuacji, 15% byli w błędzie.

Reklama

Statystyka to jedno, ale najistotniejsze są wnioski nieoczywiste. Otóż panowie z gwizdkiem jeśli się bowiem mylili, to znacznie częściej na rzecz wielkich, a przynajmniej w danym meczu teoretycznie większych. „O 40% bardziej prawdopodobny jest błąd na rzecz faworyta, niż na rzecz teoretycznie słabszego”.

Niby żadna nowina. Oczywista oczywistość. Ale pierwszy raz mamy potwierdzenie, naukowe potwierdzenie, że wielki na boisku może więcej. Znalazłem publikację, której autorowi puściły hamulce: pisze, że tak jak kibice są dwunastym zawodnikiem, tak duży może też zawsze na trzynastego, czternastego i piętnastego zawodnika.

Co panowie Fees, Muller i Bose sugerują? To, co wszyscy – powtórki video w kluczowych momentach. Niech już ta zapowiadana od jakiegoś czasu powtórkowa rewolucja wreszcie nadejdzie, bo już naprawdę, starczy tych cyrków.

***

Wy, czytelnicy, wasz głos. Pod każdym artykułem są komentarze, czasem liczne, ale zawsze jest Ten Komentarz. Ten jeden, który zjada wszystkie inne pod względem popularności. Pojawia się zaraz pod tekstem, jest – w uproszczeniu, ale jednak – waszą recenzją.

Oczywiście możecie się teraz umówić, że pod moim dzisiejszym felietonem najchętniej lajkowanym komentarzem będzie „KABANOS” i moja teoria będzie użyteczna jak grzebień w kosmetyczce Pazdana, ale mimo to zapraszam do zgadywanki.

„Nie jestem kibicem (wycinam nazwę klubu, nie będzie tak łatwo! – przyp. red.), ale mam wrażenie, że z tym gościem trafili w sedno. Wydaje się fajnie poukładanym chłopakiem, inteligentnym i stonowanym”.

O kim to, czytelniku? Pod wywiadem z kim ten komentarz miał największe powodzenie?

Raz, dwa, trzy. Koniec czasu.

Ondrej Duda.

Ondrej Duda, który jest synonimem sodówki, gościa bez pokory, który się totalnie pogubił. Umie tylko prychać, być wiecznie zniesmaczonym, obrażonym, a niektóre jego zachowania pozaboiskowe każą mi myśleć, że owszem, zrobi karierę, ale mniej więcej na poziomie Darvydasa Sernasa.

Rozmawiałem ostatnio z trenerem mentalnym niektórych kadrowiczów, Pawłem Frelikiem (wywiad, mam nadzieję, na dniach) i mówił o różnicy między dojrzałym charakterem a niedojrzałym. Ten drugi to myślenie jak u dziecka: „DAJ”. „NALEŻY MI SIĘ”. I inne w tym guście. Cały Duda.

Każdy piłkarz udziela fajnych wywiadów, kiedy mu idzie. Każdy wtedy wydaje się poukładany i w porządku. Nie sztuka błyszczeć, jak na murawie błyszczałeś – rozmowa jest na luzie, bez jakiejkolwiek spinki, a ty powiesz cokolwiek, że jak się dorobisz każesz sobie zbudować Hugokopter, że godzinę dziennie stoisz na głowię dla zabawy: nieważne. Wszystko wyda się spoko i fajne.

Przyjaciół poznaje się w biedzie, charakter piłkarza też. Jak chcesz poznać jego prawdziwą wartość, obserwuj jak radził sobie w kryzysie. Pamiętam jak robiłem wywiad z Bartkiem Salamonem. Bartek przyznał mi, że w czasach Sampdorii, gdy nie grał, chodził nieustannie – cóż – wkurwiony. Miał pretensje do trenera, w zasadzie nie trenował jak trzeba, bo był rozgoryczony. To była jego krawędź przepaści. Ale ogarnął się, zaczął pracować nad sobą, poszedł do psychologa. Działał, nie szczekał. I wydobył się z kłopotów, dzisiaj świętuje awans do Serie A, myślę też, że ma szansę być w wyjściowym składzie Polski na Euro.

Jak bym był skautem, to patrzyłbym z największym zainteresowaniem na tych, którzy udowodnili potencjał, potem mieli dołek, a potem się z niego wygrzebali.

***

A jak bym był trenerem ligowym, to chyba bym sabotował swoją drużynę na początku sezonu, żeby czasem nie rozbudziła nadziei. Ja sobie podciągnę na finiszu wyniki i wszyscy mnie będą po nogach całować jak zajmę 12 miejsce. W odwrotnej kolejności to tylko zbijanie sobie gilotyny.

O, Weszło znowu pilnuje kumpli! Tak, jak kiedyś poznam trenera Michniewicza to mu to na pewno przekażę, jacy jesteśmy sobie od lat bliscy.

Wierzcie lub nie, ale to zdrowy rozsądek każe mi wierzyć, że Pogoń Szczecin nie miała potencjału na poziomie Brazylii 1980 albo Interu Helenio Herrery. Wierzcie lub nie, ale myślałem, że chcą tam długofalowej wizji, a nie kolejnego wciśnięcia przycisku reset, bo nie zrealizowało się ambitnego celu, który W PIERWSZEJ KOLEJNOŚCI w ogóle zamajaczył na horyzoncie dzięki trenerowi.

Nigdy już nie będę dziwił się trenerom, których zespoły grają dobrze, a oni ciągle przynudzają o utrzymaniu. Nigdy nie nazwę ich minimalistami. Jak bym był trenerem ligowym i prowadził w tabeli z 20 punktami przewagi, to sam gadałbym o tym, że chcemy tylko godnie spaść.

Rozbudzić oczekiwania w Ekstraklasie? Zrobić wynik ponad stan? Położyć głowę na pieńku i czekać na topór.

***

Serial sezonu 15/16 powoli się kończy i urzekły mnie swoją przewrotnością losy Tottenhamu. Ile tu czarnego humoru! Ile ton cierni, ile szyderki! Jakby zrealizować ten sezon Spurs w Hollowyood, to wyszłoby coś w klimatach Deadpoola, tylko bez szczęśliwego zakończenia. I żeby było jasne – nie kibicuję nikomu na północnym Londynie, mam po prostu to zboczenie, że postrzegam futbol przede wszystkim przez pryzmat historii, a tutaj trafiła się osobliwa gratka.

Najpierw wystrzelił Arsenal. Wreszcie wszystko grało jak trzeba. Wreszcie mieli wygrać, wszyscy inni faworyci po kolei się wykruszali: Chelsea walczyła o utrzymanie, Man City się pogubiło, Man Utd grało najbrzydszy futbol od czasu Szczakowianki Jaworzno. Z kim to przegrać? Jak nie teraz to kiedy?

A jednak, zaczęli grać swoje, czyli dostawać w łeb. Śmiech na sali. Niby to samo co zawsze, ale bolało kibiców tym razem sto razy mocniej. Jakby powiedział Jerzy Pilch: sto strzał w serce i sto mieczy w serce.

Na dokładkę w ważniejszym momencie wystrzelił Tottenham. Wcześniej też dobry, ale teraz zaczął bić się z Leicester o mistrzostwo. A że nikt wciąż nie mógł uwierzyć, że Lisy dowiozą żółtą koszulkę lidera, to nawet Spurs u wielu było faworytem. I jeszcze tak pięknie grali! White Hart Lane podwieszone pod chmurami, Emirates na lewo od piekła.

I co? I na koniec i tak Arsenal jest górą. Wicemistrzostwo, przed Tottenhamem. Wszystkie szyderki „Kogutów” w kierunku fanów Arsenalu powracają teraz z tysiąckrotną mocą. „Zagraj najlepszy sezon od miliona lat, a i tak skończ za nami”.

Zwycięzca jest tylko jeden, nie jest nim ani Arsenal ani Tottenham. Ale porażka jest stopniowalna i ta Tottenhamu jest dziełem sztuki. Oczywiście ten sezon to i tak sukces, oczywiście zrobili postęp, oczywiście zaraz mogą w oparciu o niego zbudować coś wielkiego, ale ten finisz to czarny humor w smacznym wydaniu. Jako koneser, doceniam, zajadam się.

Leszek Milewski

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...