Reklama

Bolą mnie głosy, że Michał ściągnął kumpla

redakcja

Autor:redakcja

19 maja 2016, 23:59 • 17 min czytania 0 komentarzy

Jak się gra przy latających racach? Kiedy planuje zawiesić buty na kołku? Który trener wyhamował mu karierę? Z kim można było odzyskać kontakt przez Instagrama, a gdzie kazano mu wypierdalać? W jaki ostatni nałóg wpadł i jakie głosy na temat transferu do Legii najbardziej go bolą? O tym wszystkim w obszernym wywiadzie opowiada Arkadiusz Malarz.

Bolą mnie głosy, że Michał ściągnął kumpla

Powiedziałeś w jednym z wywiadów: „Nikt nigdy na mnie nie postawił. Nie usłyszałem, że jestem numerem jeden”. To się właśnie zmieniło na koniec kariery?

Po odejściu Duszana trener faktycznie na mnie postawił, ale nie mogłem spocząć na laurach. Na każdym treningu musiałem udowadniać, że na to zasługuję. Przez całą karierę zawsze startowałem z drugiej pozycji. Taki mój urok i do nikogo nie mam pretensji. Gdziekolwiek jednak byłem, w końcu zawsze broniłem. Uwielbiam ciężką pracę. Przyjeżdżam półtorej godziny przed treningiem. W każdym klubie jestem jako pierwszy, spełniam się, gdy schodzę zmordowany, na czworaka i trenerzy zaczynają to doceniać. Ale czy zmieniło się na koniec kariery? Nie chcę jej – broń Boże – kończyć. Kiedyś zapytałem przyjaciela jakie to uczucie. Powiedział, że jeżeli nie czujesz już motywacji i piłka cię nie cieszy, to czas dać sobie spokój. Ja tak nie mam. Po dublecie nabrałem jeszcze większego apetytu. To wszystko mnie nakręca. Nie porównuję się w żadnym stopniu do największych bramkarzy, ale gdy widzę, jak długo grają Buffon czy Tim Howard, to tylko mnie mobilizuje.

Dajesz sobie jakiś deadline? Chcesz grać do czterdziestki?

Chciałbym, ale nie zakładam konkretnego terminu. Żyję każdym kolejnym dniem. Póki będzie zdrowie, poradzę sobie.

Reklama

Francesco Totti powiedział, że piłkarz czuje koniec kariery, gdy w decydującej akcji – kiedy zwykle zawsze zdążył do piłki – zaczyna brakować mu kluczowego ułamka sekundy. W przypadku bramkarza brakuje jakiegoś centymetra do strzału, który wcześniej by złapał?

Naprawdę nie wiem, bo zupełnie tego nie czuję. Nawet kiedy trenuję z młodymi, jestem tak samo żywy i sprawny jak oni. Nie czuję z wiekiem żadnych braków.

Przechodząc do Bełchatowa też miałeś takie nastawienie czy wtedy sądziłeś, że to będzie podsumowanie kariery i dopiero w Legii ci się odmieniło?

Chciałem po prostu grać. Usłyszałem na początku, że mamy robić awans, ale wiesz, jak to jest – przed sezonem każdy chce awansować. Pomyślałem, że jeśli zatrzymają większość po spadku, to się uda. Ostatecznie przekonał mnie trener Kiereś. Niczego nam nie brakowało. Rzadko zdarza się w pierwszej lidze taka organizacja od bazy aż po finanse. Przyszło kilka nowych twarzy, trener to poskładał i zapaliło od pierwszego spotkania. Teraz mnie tylko serce boli, gdy widzę, co się tam dzieje. Oby nie spadli, bo wtedy może tam już nie być piłki, a Bełchatów na nią zasługuje. Znów będzie potrzebny ktoś taki jak Kiereś, żeby to zebrał do kupy.

Okazałeś się wyrzutem sumienia dla klubów z Ekstraklasy. Odbierano cię trochę jak wcześniej Arka Onyszkę. Pytanie jednak, dlaczego nie trafiłeś do lepszego miejsca niż Bełchatów.

Po niezłej rundzie w Ethnikosie nie przedłużyłem kontraktu. Uznałem, że znajdę coś lepszego. Pojawił się jednak problem związany z kryzysem, który właśnie nastąpił na Cyprze i w Grecji. Zacząłem się rozglądać za innym kierunkiem i przyjaciel polecił mnie do Danii. Poleciałem na tydzień do Esbjerga – zawsze myli mi się z Elfsborgiem – rozegrałem sparing, dobrze się zaprezentowałem i miałem czekać na telefon. Doleciałem, nie zdążyłem się rozpakować, przejść przez próg i zadzwonili.

Reklama

– Chcemy cię i możemy kontynuować rozmowy – usłyszałem.
– OK, to usiądziemy do negocjacji.

Nie dogadaliśmy się jednak finansowo.

Przeraziły cię podatki?

Gra w Danii nie miała sensu, żeby tylko tam być i trwać. Nie uśmiechało mi się mieszkanie z dala od żony i chłopaków. Podziękowałem, a po dwóch dniach zadzwonił Viborg. Widzieli mnie w tym sparingu, chcą mnie i pytają, czy mogę przylecieć jeszcze na dwa dni. Ale skoro mnie widzieli, to po co?

To nie jest już wiek na testy, tak?

Nie o to chodzi. Nie mam nic przeciwko testom, ale czas mnie naglił. Tym bardziej, że dostałem zapytanie z Bełchatowa i gdybym wtedy znów poleciał do Danii i coś nie poszłoby po mojej myśli przez te dwa dni, to zostałbym na lodzie. Powiedziałem: widzieliście mnie, znacie moją przeszłość i albo mnie chcecie, albo nie. Do rozmów nie doszło. Widocznie nie byli tak mocno zainteresowani, jak mówili.

Źle to natomiast świadczyło o dyrektorach polskich klubów, że nie wiedzieli, że jesteś na rynku. Tym bardziej, że wprowadziłeś się świetnie do polskiej piłki.

Nie mam do nikogo pretensji. Mój największy błąd to fakt, że nigdy nie miałem menedżera.

Dalej nie masz?

Dalej. Do Grecji wyjechałem dzięki Jurkowi Podbrożnemu, który zadzwonił, że pewna drużyna się mną interesuje, ale muszę szybko zdecydować. Byłem akurat na testach w Zagłębiu Lubin, które mnie chciało. Miałbym rywalizować o miejsce z Mariuszem Liberdą – pewnie on na początku by bronił, a ja czekałbym na szansę. W Skodzie Xanthi miało być podobnie – do rywalizacji. Pomyślałem, że czas zaryzykować. Nie znając angielskiego ani tym bardziej greckiego, poleciałem i podpisałem kontrakt. Nie należę do bojaźliwych i użalających się nad sobą, ale – uwierz – po podpisaniu popłakałem się w hotelu. Poleciałem tam sam i myślałem: panie Boże, pomóż mi, bo nie wiem, co tu się będzie działo. Do teraz mam łzy w oczach, gdy o tym myślę.

Co cię tak przeraziło?

Świat. Że będę sam. Że nie mam pomocy. Że nie ma tam żadnych Polaków i będę skazany tylko na siebie. Nawet nie miałem od kogo uczyć się greckiego, ale tak się zawziąłem, że po siedmiu miesiącach udzieliłem pierwszego wywiadu. Wysiłek został nagrodzony. Po czterech kolejkach wygrałem rywalizację z bramkarzem, który był tam od trzech-czterech lat i miał przed moim przyjściem fantastyczny sezon, a po roku zostałem wybrany najlepszym bramkarzem w Grecji. To mnie najmocniej zbudowało na początku zagranicznej kariery. Potem zainteresowały się mną trzy wielkie kluby. To było jak z bajki.

Powiedziałeś kiedyś, że gdyby nie Henk ten Cate, do dziś byłbyś w Panathinaikosie.

I podtrzymuję to. Kiedy przyszedłem, pierwszym bramkarzem był Mario Galinović. Fantastyczny człowiek. Rywalizowaliśmy o skład, ale byliśmy razem w pokoju. Trener Jose Peseiro – obecny szkoleniowiec Porto – lubił jednak rotacje. Byłem tym zaskoczony, bo można ją stosować u zawodników z pola, a nie u bramkarzy. Bronię osiem spotkań, dostaję bramkę z karnego i w dziewiątym nie wychodzę. Zastanawiam się, co ja takiego zrobiłem. Trener zawołał nas we dwóch i wytłumaczył swoją filozofię – w sześciu meczach broni Mario, w sześciu Arek. Rywalizacja została zakończona.

Pilka nozna. Ekstraklasa. Legia Warszawa - Pogon Szczecin. 15.05.2016

Jak teoretycznie powinna wyglądać rotacja wśród bramkarzy? Do drugiego błędu?

Gdy bronisz do pierwszego, masz cały czas to w głowie. Popełnię błąd i mnie nie ma. Inni wolą zmienić bramkarza, gdy zawalisz trzy spotkania. Wtedy pretensje możesz mieć tylko do siebie. Tamtej rotacji nigdy jednak nie zrozumiałem. Prezes mówił: „Arek, spokojnie, zaraz przychodzi nowy trener i będziesz grał”. Przyszedł ten Cate, uścisnęliśmy dłoń, przedstawiłem się: „jestem Arek Malarz”, kierownik dodał żartobliwie, że najlepszy bramkarz w Grecji, bo to się zbiegło z odebraniem statuetki z Xanthi. Tyle. Przestałem się dla gościa liczyć. Miałem wtedy – jak to mówię – trochę zrytą głowę, wycinałem się na irokeza i kibice nazywali mnie Mohikaninem, ale w siedmiu sparingach nie dostałem nawet szansy. Ten Cate odstrzelił siedmiu-ośmiu z podstawowego składu. Odeszli choćby Andreas Ivanschitz i Dame N’Doye, z którym odzyskałem właśnie kontakt dzięki Instagramowi. Kawał piłkarza. Z Grecji poszedł do Kopenhagi, tam nastrzelał goli i dziś gra na wypożyczeniu w Sunderlandzie. Ale wracając – zagrałem w ostatnim sparingu. Wygraliśmy 2:0 z Atromitosem, byłem najlepszy na boisku, ale nic to nie zmieniło.

To o co ten Cate miał pretensje?

Zarzucał, że jestem gruby, a nie byłem. Może miałem wyższą tkankę tłuszczową niż inni, ale to nie był dla mnie problem. Uznałem jednak, że mu udowodnię. Przez dwa tygodnie tak się zawziąłem, że nie widziałem piłki. Kiedy odstawiasz wszystko i radykalnie zrzucasz wagę, organizm wariuje, ale dałem radę. Ogoliłem się nawet na łyso, skoro miało mi to pomóc. Po sparingu ten Cate powiedział: „widzisz? Teraz jesteś dla mnie najlepszym bramkarzem w Grecji”. Na drugi dzień musiałem sobie szukać klubu. Prezes prosił, żebym odszedł na wypożyczenie. W przeciwnym razie przesunąłby mnie do rezerw. Tuż przed pierwszym meczem poleciałem do OFI Kreta. Wiedziałem, że to nie jest dobre wyjście – od dziewięciu miesięcy nie płacili chłopakom – ale nie było wyboru. Drużyna spadła, ale nie miała prawa się utrzymać. Taki burdel, że masakra. Wróciłem na okres przygotowawczy do Panathinaikosu, wydawało mi się, że ten Cate zaczyna na mnie patrzeć inaczej, ale pomyliłem się. Wciąż mnie nie chciał.

Piłkarz ma czasem moment przełomu w karierze. Tobie nie odmieniła jej jedna chwila, tylko jeden człowiek?

Zrozumiałbym, gdyby miał pretensje tylko do mnie, ale to zastanawiające, kogo odstrzelił. Ivanschitz też się zastanawiał co robić i powiedział, że ma dość. Poszedł do Mainz i został objawieniem Bundesligi. O czym to świadczy? Wtedy pojawiła się Larissa. Miałem wybór – albo czekać, liczyć, że coś się zmieni i grać w drugiej drużynie, albo pójść do drużyny, która awansowała do pucharów.

A ten Cate jak długo jeszcze został?

Dwa-trzy miesiące.

To może trzeba było poczekać?

Może, ale skąd miałem wtedy wiedzieć? W pierwszym roku w Larissie rozegrałem wszystko. Potem zaczął się kryzys, a jako że miałem jeden z najwyższych kontraktów, to kto mógł być pierwszy do odpalenia? Zaczęły się niefajne gierki.

Było grożenie pistoletem?

Aż tak jak u Maćka Bykowskiego nie, ale gdy wchodziłem do gabinetu prezesa, to celowo miałem zobaczyć jego ochroniarzy, by się przestraszyć. Powiedziałem jednak: „Jeżeli znajdę klub, to się pożegnamy, ale mam jeszcze dwa lata kontraktu i nie odejdę ot tak”. Poczułem się kopnięty w dupę.

Jak mogłeś nie mieć agenta funkcjonując w takich realiach?

Miałem na początku kariery w Polsce, ale się zraziłem i stwierdziłem, że nigdy więcej.

Ale to były szalone czasy i pojawiało się wielu oszustów.

Pracowałem tylko z jednym pośrednikiem – Maksem Hagmayrem, który pomagał mi przy transferze z Xanthi do Panathinaikosu. Tyle. Z perspektywy czasu gdybym miał kogoś, kto zadbałby o moje interesy, to może grałbym w innych klubach.

Polscy kibice pamiętają z tego okresu przede wszystkim propozycję z reprezentacji Grecji. Jak to wszystko się zaczęło?

Siedziałem przy stole z Karagounisem i Fyssasem, filarami reprezentacji. Powiedzieli, że Nikopolidis kończy i nie mają bramkarza. Inicjatywa wyszła od nich, przekazali pomysł Rehhagelowi i mu się spodobało. Sam się jednak tego przestraszyłem. Pomyślałem: przecież jestem Polakiem.

W naszej reprezentacji jednak nie zadebiutowałeś.

Nie mam pretensji, choć był okres, kiedy Artur grał w Celtiku, ja w Panathinaikosie, a reszta była rezerwowa. Wtedy liczyłem, że ktoś zadzwoni i powie: „Arek, przyjedź na sparing z San Marino. Dostaniesz 45 minut”. Nie było takiego telefonu. A przed Grecją spękałem. Grzecznie podziękowałem. Dziś postąpiłbym tak samo.

Źle byś się czuł grając w obcych barwach?

Źle. Trochę zwodziłem Karagounisa i Fyssasa. Przeciągałem, żeby mieć jak najwięcej czasu, ale od początku nie byłem do tego przekonany.

Co jest dla ciebie większym wyrzutem sumienia – reprezentacja czy Panathinaikos?

Panathinaikos. Dobrze się tam czułem, fajnie broniłem i czekałem na nowy sezon. Podpisałem przecież kontrakt na pięć lat – to jednak o czymś świadczy. Czułem, ze jestem częścią czegoś wielkiego. Klubu, którego legendami byli Warzycha i Wandzik, a ja to mogłem kontynuować. Prezes też mnie zapewniał, że na mnie liczą i nie miałem podstaw, żeby mu nie wierzyć. Pytałeś, czy gdyby nie ten Cate, to byłbym tam do dziś. Może nie konkretnie do teraz, ale tamtą umowę bym wypełnił. Potem pojawiły się nowe doświadczenia, lecz to już nie było to samo. Do dziś gdy ktoś mówi, żeby lecieć na wakacje na Kretę, to aż mnie trzęsie. Miałem tam problem z kibicami, bo nienawidzili Panathinaikosu. Ci sami ludzie klaskali na stadionie po moich interwencjach, by dzień później – gdy wyszedłem z żoną na kawę – opluwać mnie, wyzywać i krzyczeć, żebym wypierdalał, bo nie jestem mile widziany. Został mi uraz do Krety, choć akurat samą Grecję uwielbiam. Wiązałem z nią nawet plany po karierze. Chciałem tam zostać na stałe, ale w piłce nie można robić tak długich planów. W życiu przecież nie zakładałem, że kiedyś zagram w Legii. Nie oszukujmy się – miałem fajny okres w Bełchatowie, ale gdy usłyszałem o zainteresowaniu z Warszawy, to pomyślałem: nie róbmy sobie jaj, przecież mam swoje lata.

Eliminacje Liga Europy. Legia Warszawa - przylot, konferencja i trening w Tiranie. 29.07.2015

Z ręką na sercu – tym sezonem się wybroniłeś, ale gdyby nie bracia Żewłakow, to sądzisz, że trafiłbyś do Legii?

Najbardziej mnie bolą głosy, że Michał ściągnął swojego kumpla.

Musiałeś spodziewać się takich opinii.

Ale mnie one bolą. Nie rozumiem tego. Czy ludzie myślą, że Michał wyłożył z własnej kieszeni pół miliona, żeby na miejscu mieć swojego przyjaciela? Nie żartujmy. Przecież to odpowiedzialność. Ryzykuje posadą. Słysząc takie opinie, chciałem tym bardziej pokazać, jak ludzie się mylą. Nie wiem, czy się obroniłem, ale takie głosy były dla mnie krzywdzące. Musiałem przecież coś najpierw udowodnić w Bełchatowie.

A kiedy słyszałeś po jakimś czasie, że twój transfer w gruncie rzeczy jest udany, bo Kuciak lepiej wygląda dzięki rywalizacji, to co sądziłeś? Nie uwierało cię to?

Wiedziałem, ile Duszan zrobił dla Legii, ale od początku przychodziłem, by walczyć o bluzę z jedynką. Nie zadowalałem się samymi wpływami na konto. Że jestem z Pułtuska, 50 kilometrów od Warszawy, tutaj się osiedliłem i mogę kończyć karierę. Punkt zwrotny nastąpił, gdy trener Berg dał mi szansę, ale sam się wyeliminowałem błędem w Poznaniu. Ludzie mówią: „zawaliłeś, zawaliłeś”, a zawalić to się może most. Po prostu podjąłem złą decyzję.

Teraz to przyznajesz, ale wtedy wypowiadałeś się inaczej.

Po meczu? Możliwe, to są emocje. Mówiłem o przepisach, bo faktycznie akurat wtedy mieliśmy w tygodniu spotkanie z sędziami i usłyszeliśmy, że można zasłaniać twarz. Ale nie kwestionuję decyzji arbitra – kiedy bramkarz za polem karnym dostanie w rękę przy takiej sytuacji, jest rzut wolny i czerwona. Bez dwóch zdań. Kasper był szybszy, piłka odbiła się do boku i źle to wszystko obliczyłem. Gdybym jednak dostał czerwoną i skończyło się 0:0, może nie byłoby wielkiego halo. Najgorsze, że drużyna przeze mnie przegrała. Trener Berg powiedział, że sam był piłkarzem i to rozumie, ale musiałem sobie to indywidualnie poukładać w głowie. Czekałem na kolejną szansę, ale się nie doczekałem. To też bolało.

TA' QALI 15.01.2016 ZGRUPOWANIE LEGII WARSZAWA NA MALCIE - TRENING --- LEGIA WARSAW TRAINING CAMP IN MALTA ARKADIUSZ MALARZ FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Nie miałeś najlepszych relacji z Bergiem, prawda? Po jego odejściu wrzuciłeś jakieś żarty na Twittera.

To był zwykły żart z szatni, ale nie wymierzony w trenera!

Tak to wszyscy odebrali.

Dlatego wolałem to usunąć, bo nie rozumiałem tej całej nienawiści wymierzonej ze mnie. Koledzy zrobili w szatni żart, wkleili moje zdjęcie i coś napisali. Mój błąd, że chciałem się tym podzielić. Kibice pisali: „zawaliłeś w Poznaniu i zrzucasz na Berga?!”, a ja nigdy nie miałem z nim złych relacji. Bolało mnie tylko, że wszyscy potem dostali szansę poza mną. Powiedziałem trenerowi, że moim zdaniem wciąż pokutuję za Poznań, ale on tylko przyznał, że nie mam racji, mam być cierpliwy i czekać. Tyle.

Wytworzyła się wokół ciebie zła atmosfera, sam przyznasz.

Ale co mogłem zrobić? Mogłem się wybronić trenując, czekając na szansę i potem ewentualnie grając.

Napisałeś też kibicom: „do wszystkich złośliwych, hamujcie piętą!”, co przypominają ci do dziś.

Zawsze stoję murem za drużyną. Jeżeli na kogoś z zespołu spadnie krytyka, to nawet jeżeli nie będę miał w pełni racji, stanę w jego obronie. Wiedzieliśmy, że nie gramy najlepiej. Może pod wpływem emocji coś napisałem, ale mówię: drużyna rzecz święta. Zostało mi to z Bełchatowa, gdzie byłem kapitanem.

Zaskoczyłeś także wypowiedzią o nowym trenerze bramkarzy. „Jestem pod olbrzymim wrażeniem treningów bramkarskich. Dawno nie ćwiczyłem w taki sposób. Przez ostatnie dwa tygodnie kończyłem jeden trening i już chciałem, by zacząć kolejny. To czysta przyjemność, zwłaszcza w tym wieku” – można to było odebrać jako szpilkę w kierunku Krzysztofa Dowhania.

Od razu spotkaliśmy się z trenerem, pokazałem mu ten tekst i się uśmialiśmy. Nie miałem nic złego na myśli. Chodziło mi o to, że każdy trener ma swoją bazę, a dzięki ich współpracy mogliśmy korzystać z wiedzy dwóch osób. Gdybyś zobaczył jak współpracują trener Dowhań z Gintarasem, to powiedziałbyś, że znają się od lat. Dla nas to tylko korzyść.

I ostatnia kwestia – Chojniczanka, kiedy nie chciałeś się przyznać do pomyłki przy bramce Mikity.

Kiedy bramkarz broni co tydzień, ma automatyczną pewność siebie. Nie broniłem wtedy przez pół roku i trochę jej straciłem. To był mocny, zaskakujący strzał. Piłka odchodziła i prześlizgnęła mi się po łapie. Potrafię się przyznać do błędu, ale to nie był kartofel między nogami. Takie rzeczy się zdarzają. Zdarzają się też mecze, kiedy bronię dobrze, ale wybiję dwie piłki na aut i potem sam sobie to w domu wyrzucam. Wyrocznią jest jednak trener. Jego słowo jest święte, a sam był bramkarzem, więc potrafi ocenić naszą pracę. Po Chojniczance poklepał mnie po plecach i tyle. Najważniejsze, że wygraliśmy, a z każdym kolejnym meczem łapałem tę pewność siebie.

Szczerze – szokuje cię, jakim echem odbijają się pojedyncze pomyłki w Legii i co się dzieje choćby w mediach społecznościowych, czy tego właśnie się spodziewałeś?

Jakiś czas temu wylogowałem się z Twittera, ale nie przez komentarze. Żona zwróciła mi uwagę, jak mnie to wciągnęło. A wciąga strasznie – patrzę na przystanek, wszyscy z telefonami. Stolik obok – wszyscy coś sprawdzają. Wracasz z treningu, dobra, sprawdzę wiadomości. Tato, pograsz w piłkę? Syneczku, tylko sprawdzę, co o nas piszą? A co w Łęcznej? Gdzie idzie ten trener? A tamten? Ciągle telefon w ręce. W końcu powiedziałem sobie: „Arek, weź się opamiętaj”. Teraz mam święty spokój, zaglądam rzadko, np. gdy wrzucam zdjęcie z „Cygankiem” z gali, ale to naprawdę chory nałóg. Trzeba złapać do tego dystans. Wiem jednak, że nie wszyscy mnie kochają i niektórzy mogą pisać, że trafiłem do Legii dzięki Żewłakowowi. Sam wiem, że nic w życiu nie dostałem za darmo. Nawet to Xanthi. Nawet Panathinaikos. Czy miałem tam znajomych? Nie. Nie wyprę się też przyjaźni z Michałem i Marcinem, ale każdy rozsądny powie, że Malarz musi się obronić. Bo jak się nie obroni, to wypad.

A masz poczucie, że się wybroniłeś?

Zdarzały się mecze, gdy zawodziliśmy jako drużyna. Z Termaliką mieliśmy też nieporozumienie z „Pazdkiem”. Ktoś powie, że to błąd Malarza, ale tak musi być – presja w Legii jest inna. Przychodząc tutaj musisz wiedzieć, co cię czeka i jak sobie z tym radzić. Czy się wybroniłem? Myślę, że wyszło nieźle. Łza mi się jednak zakręciła, gdy Żyleta skandowała moje nazwisko. Tego nigdy się nie spodziewałem. Na to zasługują Artur Boruc, Łukasz Fabiański, Grzesiu Szamotulski, Lucjan Brychczy czy nawet „Niko”, który kompletnie pozamiatał, ale… ja?! Na początku wydawało mi się, że się przesłyszałem, ale potem miałem już pewność. Pomyślałem: ja pierdolę, uznali mnie za swojego. Niesamowite uczucie. Najważniejsze, że mogliśmy się odwdzięczyć za zaufanie, zdobyliśmy dublet na stulecie i zapisaliśmy się w historii.

Mogłeś zaimponować kibicom zachowaniem w finale Pucharu Polski.

Chciałem za wszelką cenę dokończyć mecz. Nigdy nie dostałem szansy w reprezentacji i teraz zazdroszczę chłopakom jeszcze bardziej. Śpiewając hymn miałem ciarki na całym ciele. A co do rac… Dostałem w łydkę, trochę zabolało, ale co miałem zrobić? Upaść? Udawać? I co bym z tego miał?

Ta sprawa urosła do rangi narodowej. Monika Olejnik pytała Zbigniewa Bońka w „Kropce nad i”, co by się stało, gdyby bramkarz dostał w oko.

Jedna raca akurat przeleciała mi tuż obok oka i trochę żaru poczułem, ale szybko się ogarnąłem. Wiesz, co mnie najbardziej zszokowało? Jak te race wypalały trawę. Odwróciłem się w pewnym momencie, sędzią bramkowym był Tomasz Musiał. Pokazuję mu fragmenty wypalonej ziemi, a on: „Arek, to patrz na bramkę”. Przy słupku całkiem wypaliło siatkę. Gdyby Lech ruszył z akcją i strzelił gola po długim rogu, to nie wiem, czy sędzia by zauważył.

Miałeś świadomość, która jest minuta?

– Ile zostało? – pytałem sędziego bramkowego.
– Sześć.
– Jak sześć, jak przed chwilą mówiłeś, że sześć?
– Arek, ale doliczył dwanaście!
– Ile?!

Dłużyło się niemiłosiernie, ale nie miałem świadomości, że to wszystko trwało aż tak długo.

A tak po ludzku – nie bałeś się, gdy leciała w twoim kierunku trzydziesta raca?

Przysięgam, że w ogóle o tym nie myślałem – tak byłem zafiksowany na mecz. Przecież nikt nie rzucił mi w głowę kamieniem. Te race nie wybuchały. Nie leciały zapalniczki ani monety jak w derbach z Olympiakosem. Wszystko deprymowało zawodników Lecha i nas, ale najgorsze były te przerwy. Co akcja, to raca. Ale pan Marciniak dobrze robił, że przerywał, bo gry nie można było kontynuować. Później dopiero przeczytałem, że gdybym odrzucił racę albo zgłaszał problemy sędziemu, to nie doszłoby do wręczenia pucharu na stadionie. To byłoby najgorsze. I o to miałbym do siebie największe pretensje.

Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Weszło

Anglia

Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Michał Kołkowski
2
Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City
Polecane

Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby

redakcja
3
Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby

Komentarze

0 komentarzy

Loading...