Z jednej strony – niewątpliwie wielki trener, którego jednak trzeba ostatnimi czasy rozpatrywać w kategorii przegranego. Z drugiej – drużyna, która może wejść do Ligi Mistrzów, nie wygrywając choćby jednego wyjazdowego meczu przez cały ligowy sezon. Dziewięćdziesiąt, a może sto dwadzieścia minut, które niezależnie od wyniku napiszą historię – w końcu gdy oba te zespoły docierały do finału batalii o trofeum, które dziś stanie pomiędzy ławkami rezerwowych, zawsze po meczu wznosiły je w górę. Liverpool i Sevilla. Przed nami finał, w którym absolutnie niczego nie można być pewnym.
„Gdy utworzono Ligę Europy, większość drużyn traktowała ją jako groteskowe rozgrywki bez żadnej stawki, w których mało kto chciał w ogóle się znaleźć” pisał jeszcze dwa sezony temu Barry Horne z Liverpool Echo. Trudno było mu wtedy nie przyznać racji, przynajmniej do momentu, w którym stawką rozgrywek nie stało się miejsce w elitarnej Champions League. Nie można oprzeć się wrażeniu, że dorzucenie do piętnastokilogramowego pucharu możliwości gry w najbardziej elitarnej europejskiej batalii stało się punktem zwrotnym, który sprawił, że Liga Europy przestała być tylko ładniej opakowanym Pucharem UEFA, którego formuła parę lat temu zwyczajnie się wyczerpała.
I o ile wciąż bez trudu można wskazać cały zastęp drużyn, które Ligę Europy mają gdzieś (by nie wspomnieć Tottenhamu i składu, jaki Mauricio Pochettino wystawił w Dortmundzie), o tyle coraz częściej to właśnie tutaj można wypatrywać wielkich hitów, które dają odsapnąć od powtarzającego się praktycznie co roku zestawu drużyn w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. Meczów, których temperatura nie odbiega wcale od potyczek Bayernu z Atletico czy Realu z Manchesterem City. Choć szczerze mówiąc, od pierwszego spotkania tego drugiego półfinałowego dwumeczu wyższą temperaturę miały nawet poniedziałki w Niecieczy.
Liga Europy, zamiast pozostawać lekko nudnawym, letnim jak odstana herbata przedłużeniem piłkarskich zmagań w środku tygodnia, wreszcie nabrała właściwej rangi. Jak przyjemną kontynuacją po niezwykłym 2:0 Atletico przeciwko Barcelonie był szalony pościg Liverpoolu za Borussią od stanu 1:3 do ekstazy po bramce Dejana Lovrena na 4:3. Jakim fantastycznym detoksem po wspomnianej bezpłciowej partii szachów na Ettihad okazał się zażarty pojedynek na Arenie Lwów pomiędzy Szachtarem a Sevillą zakończony pozostawiającym sprawę awansu otwartą remisem 2:2…
Dziś to wszystko znajduje swoje zwieńczenie. – Musimy przestać obijać słupki – mówi Philippe Coutinho, odnosząc się w swojej metaforze do wszystkich tych trofeów, które wyślizgnęły się jemu i „The Reds” z rąk w ostatnich latach. Trochę tego było. Przegrany tytuł w 2014 roku, odpadnięcie w półfinałach FA Cup i Capital One Cup rok później, porażka w finale Capital One Cup w tym sezonie… To samo mógłby o sobie powiedzieć Juergen Klopp, którego zespoły przegrały przecież wszystkie cztery ostatnie pucharowe finały – Ligi Mistrzów 2013, pucharu Niemiec 2014 i 2015, a także wspomnianego Capital One Cup, gdy w karnych swoje show odstawił Willy Caballero. Z charakterystyczną dla siebie buńczucznością Klopp mówi przed dzisiejszym meczem: – Presja? Nie czuję jej. Czuję za to stojącą przed nami szansę.
Piłkarze Liverpoolu zgodnie twierdzą zresztą, że to największa zmiana, jaką wprowadził Klopp po zastąpieniu Brendana Rodgersa. Wcale nie słynny gegenpressing. Wiara w siebie. Niemiec pozwolił swoim zawodnikom uwierzyć, że mogą coś osiągnąć. Właśnie to niezłomne przeświadczenie o tym, że każdy mecz można wygrać pozwoliło na niezwykły comeback na Anfield.
– Nie przyszedłbym tutaj, gdybym nie był przekonany o jakości składu jaki zastaję. Wiedziałem o niej, mimo wątpliwości jakie mieli inni ludzie – mówi Niemiec przed starciem z Sevillą.
Dziś jego zdolności motywacyjne mogą być kluczowe, naprzeciw wychodzi przecież drużyna Grzegorza Krychowiaka, która zdążyła się przyzwyczaić, że co by się nie działo, puchar ląduje w ich gablocie. Tak było rok temu, dwa lata temu, a także w 2006 i 2007 roku. – Możemy teraz spojrzeć na puchar – mówił podczas przedmeczowej konferencji prasowej pomocnik Sevilli Daniel Carrico. – Ale wciąż nie możemy go dotknąć. Zrobimy wszystko, by dziś znów znalazł się w naszych rękach. Rangę rozgrywek podkreśla z kolei kapitan drużyny z Andaluzji, Coke: – Kiedy w sezonie 2013/2014 musieliśmy grać w eliminacjach w Podgoricy, pojechaliśmy tam mocno podekscytowani, zupełnie jakbyśmy zaraz mieli zagrać w finale. To nastawienie sprawiło, że zespół, ale i fani pokochali Ligę Europy. A ta wynagrodziła nas wieloma sukcesami.
Dla nas oczywiście niezwykle przyjemnym smaczkiem jest możliwość obserwowania w kluczowym spotkaniu rozgrywek o dynamicznie rosnącym prestiżu Grzegorza Krychowiaka, obsadzonego przecież w jednej z głównych ról. Już bez konieczności szukania na siłę jakichś dalekich powiązań któregoś z zawodników z naszą ojczyzną, bez tych irytujących “polskich akcentów”. Już rok temu “Krycha” pokazał, że mecze o najwyższą stawkę, o najważniejsze trofea tylko dodatkowo go nakręcają i powodują, że ta maszyna wchodzi na jeszcze wyższe obroty, dziś jednak spotka się z jeszcze trudniejszym zadaniem niż wtedy. W miejsce Rusłana Rotania na dziesiątce wskakuje prawdziwy wirtuoz, Philippe Coutinho. A i na pozostałych pozycjach piłkarska jakość w Liverpoolu jest znacznie wyższa od tej z Dniepropietrowska. Ale że noga nie zadrży mu w najważniejszym momencie, że jest gotowy na dziewięćdziesiąt minut stać się generałem prowadzącym swój lud na barykady i że ma wszelkie środki ku temu, by Brazylijczyka wyłączyć z gry – o tym jesteśmy przekonani.
Jego „Sevillistas” to w tym sezonie prawdziwy ewenement. Zespół z szansami na podwójną koronę, na awans do Champions League, a jednocześnie drużyna, która nie wygrała w lidze choćby jednego spotkania wyjazdowego. Która w Europie przegrała cztery z siedmiu meczów poza własnym stadionem, i której sezon poza Estadio Ramon Sanchez Pizjuan prezentuje się następująco:
La Liga: 0 wygranych, 9 remisów, 10 porażek
Champions League: 0 wygranych, 0 remisów, 3 porażki
Europa League: 1 wygrana, 2 remisy, 1 porażka
Copa del Rey: 3 wygrane, 1 remis, 0 porażek
RAZEM: 4 wygrane, 12 remisów, 14 porażek
A przecież dziś czeka ich „podwójny” wyjazd. Nie dość, że o trofeum zawalczą w Bazylei, to jeszcze nominalnym gospodarzem tego spotkania będzie drużyna z miasta Beatlesów. Zespół, który nigdy nie przegrał finału batalii o to akurat trofeum, którego obecność na stadionie – o czym wspominaliśmy – Sevilli również nigdy nie pozwoliła przegrać ostatniego starcia rozgrywek.
I bądź tu człowieku mądry. Wskaż faworyta. Zamiast bawić się w takie wróżenie z fusów, mamy odnośnie tego spotkania tylko jedno życzenie. Niech emocje dorównają ostatniemu finałowi, w którym Liverpool grał o Puchar UEFA. Zresztą również z hiszpańskim rywalem.
Zbyt odważne podejście do tematu? Płonna nadzieja? Akurat w przypadku Sevilli i Liverpoolu – niekoniecznie. Przecież ani dla jednej, ani dla drugiej drużyny tamten wynik nie jest w obecnym sezonie czymś kompletnie obcym.