Przed pierwszym gwizdkiem ani trochę nie dziwiło nas, że temu spotkaniu poświęca się mniej więcej tyle miejsca, co fizyce kwantowej przy rodzinnej biesiadzie u wuja Staszka. Każdy mówił o Legii, Piaście lub Cracovii i – zwłaszcza Ruch – postanowił nas nie zawieźć. Lech co prawda ostateczne wygrał aż 3:0, ale duża w tym zasługa chorzowian, którzy wyszli z założenia, że w gościach panoszyć się nie będą.
Oba zespoły nie walczyły zupełnie o nic i po większości zawodników widać było, że myślami są już na tureckiej Riwierze, w egipskiej Hurghadzie czy tam innym Ciechocinku. Godny uwagi był tylko pierwszy i ostatni kwadrans. Na początku meczu gospodarze nawet starali się stworzyć przewagę i garnęli się do ataków. Ich w sumie niewielkie trudy udało się zwieńczyć w 25. minucie, kiedy Szymon Pawłowski najpierw świetnie uruchomił Macieja Gajosa, a ten płaskim podaniem obsłużył Kamila Jóźwiaka. 18-latek akcję wykończył, a w tym spotkaniu dawał się we znaki Markowi Zieńczukowi jeszcze wiele razy. Tak po prawdzie to mogący być jego ojcem zawodnik Ruchu dzisiaj zupełnie za swoim młodszym kolegą nie nadążał – to było też o tyle trudniejsze, że ataki prawym skrzydłem napędzał też pełen energii Robert Gumny. Im się ewidentnie chciało. Ich rozpierała energia.
Pierwsza połowa to w dużej mierze festiwal kibiców, którzy efektowne racowisko pozostawili na końcówkę meczu, gdy na murawie meldował się Krzysztof Kotorowski, a do przerwy postanowili obsmarować dziś wszystkich, którzy zapracowali na ten fatalny sezon Lecha. Porządkując – na transparentach i wśród przyśpiewek wyłapaliśmy następujące:
– Że nam się chciało oglądać to, co na boisku się działo
– Albo w klubie będą zmiany, albo zarząd do wymiany!
– Chcemy transferów, Rutkowski, chcemy transferów!
– Najlepszych kiboli macie, cały sezon chuja gracie
– Kamyk ty pało, czy tobie dzisiaj się chciało?!
No cóż, biorąc to wszystko do kupy, lista grzechów jest niezwykle długa.
Początkowo po zmianie stron emocji było tyle, co podczas popołudniowego grzybobrania, gdy wszystkie już najpiękniejsze okazy dawno wylądowały w koszykach, a w mchu znaleźć możemy jedynie porozkopywane psiaki. I tak nas Lech usypiał, usypiał, częstował ochoczo chloroformem, aż z krótkiej drzemki skorzystali też goście. Najpierw trzy hektary przestrzeni w polu karnym wykorzystał precyzyjnym strzałem Linetty, a chwilę później Kadar (tak, ten Kadar) pięknym prostopadłym zagraniem przez wszystkie formacje wypuścił Gajosa, który wytarł Skabą murawę i trafił do pustej bramki.
3:0. Jakkolwiek byśmy się starali, złego słowa na ten wynik powiedzieć nie możemy. Nie da się jednak uciec od wrażenia, że to przede wszystkim Ruch wystawił tyłek i dał do ręki gospodarzy skórzany pasek, dając się bezlitośnie zlać. Lech ma za sobą jednak fatalny sezon i jeśli coś ma się zmienić, to by rozpocząć ciąg przyczynowo-skutkowy, konieczne są gruntowne zmiany. Tyle dobrego, że chociaż pożegnał się z najwierniejszymi kibicami zwycięstwem.