Reklama

Prestiż Pucharu Polski spalony w ogniu racy

redakcja

Autor:redakcja

02 maja 2016, 17:33 • 3 min czytania 0 komentarzy

Wszystko wskazywało, że finał Pucharu Polski okaże się świętem futbolowym, ale – powiedzmy – dookoła boiska. Na trybunach, wśród kibiców, dzięki Pucharowi Tymbarku i świetnym kibicom. Najpierw jedni prezentowali piękną oprawę, potem drudzy. Aż chciało się to wszystko pokazać światu – rozrzucić te virale po całym internecie, by w innych krajach zobaczyli, jaka celebra towarzyszy tym rozgrywkom. Tak też to wyglądało do momentu, kiedy na murawie było 0:0. Kiedy Prijović strzelił zwycięskiego gola, skończył się mecz, a zaczęła się farsa.

Prestiż Pucharu Polski spalony w ogniu racy

Jedna przerwa. Druga przerwa. Trzecia. Czwarta. Z meczu zrobił się jeden wielki grill, a jeśli jakiś niezaznajomiony z realiami turysta patrzył na Narodowy z drugiej strony Wisły, to pewnie pomyślał, że właśnie wybrano tam nowego papieża. Dopóki jednak race tworzyły oprawę – wszystko mogło się podobać. Ale kiedy kilkadziesiąt (tak, dosłownie kilkadziesiąt, w kilku „turach”) rac poleciało w kierunku Arkadiuszu Malarza, cały prestiż tego święta futbolu został zdewastowany. W pewnym momencie było ich w polu karnym tyle, że Lechowi nie opłacało się nawet przeprowadzać kontrataków – obrona Legii i tak nie musiałaby wracać, bo Malarz w tym czasie ustawiał formację z kilkoma stewardami. Jakim cudem zachował przy tym wszystkim spokój – tego nie wiemy. Ale przyjąć racę tuż obok nogi próbując kontrolować przebieg meczu – to już wyższa szkoła jazdy. Trzeba mieć naprawdę twardą psychikę.

Chcielibyśmy po tym spotkaniu – starciu dwóch może nie najlepszych polskich drużyn, ale największych polskich klubów – pisać o piłce. O taktyce, organizacji gry. Chcielibyśmy – jak mawiał klasyk – przenieść dyskusję na wyższy poziom, ale wybaczcie – nie da się. Nie po czymś takim. Nie po takiej boiskowej jatce, gdzie – jakby to ujął Simeone – nikt nie uprawiał futbolu, tylko wszyscy kopali piłkę. To nie był mecz dla koneserów czy miłośników taktyki. Stężenie piłkarskiego chaosu było większe niż dymu w powietrzu. Na murawie przyszłe gwiazdy Interu (Duda), Tottenhamu (Linetty) czy innych mocarstw (Kownacki), a wyróżnić można jedynie Pazdana, Arajuuriego, Tetteha, ewentualnie Borysiuka. Aż dziwne, że Czerczesow wcześniej nie wprowadził Guilherme za Dudę – przynajmniej zobaczylibyśmy na boisku piłkarza, a nie kogoś, kto od dawna nieudolnie aspiruje do tego miana.

Przez lata Puchar Polski był nagrodą pocieszenia. Bonusem. Czymś ekstra. Przystawką do tytułu mistrza Polski. Ale to za kadencji obecnego PZPN-u się zmieniło – już rok temu finał pucharu wyrósł na imprezę o rangi przekraczającej to, do czego byliśmy przyzwyczajeni przez laty. To już mecz, na który się czeka tygodniami. Opakowany na miarę Ligi Mistrzów. Nawet te przygotowania – przyjazd kibiców z Poznania czy imponujący przemarsz fanów Legii. Kiedy jednak wydaje się, że Polskę stać na zorganizowanie fantastycznego eventu, do głosu musi dojść ktoś, kto po meczu wydzwania z wielką dumą do kumpli, że był dziś w telewizji i to dzięki niemu mecz został przedłużony o dwanaście minut. Określenie, którego użył Trałka, jest zbyt delikatne, by trafnie zdefiniować tych osobników.

– Może kogoś zadowalałaby finał Pucharu Polski i drugie miejsce w lidze, ale nie nas. To nasze stulecie i interesuje nas tylko podwójna korona. Ten rok jest szczególny. Musimy dać radę – zapowiadał wczoraj w „Cafe Futbol” Bogusław Leśnodorski i dziś może świętować. Kiedy się jednak obudzi, warto się zastanowić, czy taka gra – nawet jeśli da mistrzostwo – przyniesie cokolwiek w pucharach. Bo momentami można odnieść wrażenie, że – choć zwycięzców nie wypada sądzić – Legia już nawet nie stoi, tylko zaczęła się cofać.

Reklama

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Hiszpania

Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Patryk Stec
3
Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...