Jacek Krzynówek był podporą reprezentacji przez długie, długie lata. Synonim solidności i regularności, choć nie róbmy też z niego jakiegoś wyrobnika: poza tym, że zawsze można było na niego liczyć, Krzynek potrafił czasem dołożyć coś więcej, coś ekstra, coś nieprzeciętnego. Był też taki moment w jego karierze, gdy wydawało się, że za chwilę stanie się gwiazdą europejskiego formatu.
Liga Mistrzów sezonu 04/05, Bayer Leverkusen w grupie śmierci. Roma, groźne i nieprzewidywalne Dynamo Kijów, aż wreszcie oni – Real Madryt. Może już nie w swoim szczytowym okresie, ale wciąż Galacticos. Pierwsza kolejka, a Bayer roznosi galaktycznych na strzępy 3:0, pierwszą bramkę do spółki ze słupkiem i plecami Casillasa strzela właśnie Polak.
Tamtej jesieni w Champions League błyszczał jak mało który nasz w tak elitarnych rozgrywkach. Nakłuł jeszcze pięknym trafieniem Romę, grał jak z nut, ale przyszły triumfator, Liverpool, okazał się za mocny w fazie pucharowej. Wkrótce Krzynówek spuścił klubowo z tonu, reprezentując „tylko” dobry poziom.