W życiu byśmy się nie spodziewali, że półfinałowy mecz Ligi Mistrzów śmiało można by puszczać na torturach – a jednak. Oglądanie tego spotkania zakrawało o wyższy poziom masochizmu, naprawdę. W pewnym momencie zaczęliśmy szukać sobie ciekawszych zajęć. I tak wpadliśmy na to, że lepiej bawilibyśmy się przy myciu talerzy, szczotkowania zębów czy rozebraniu się i pilnowaniu ubrania. Serio, kaszanka była dziś grana nie tylko przed meczem, ale i przez dobre osiemdziesiąt minut kopania w piłkę.
Ktoś powie, że spodziewaliśmy się spektaklu, a przecież powinniśmy wziąć poprawkę na to, że sukcesywnie odbierano nam głównych aktorów widowiska. To było do przewidzenia, że zabraknie Yayi Toure, ale że na ostatniej prostej rozkruszy się Ronaldo? Spadło to na nas jak grom z jasnego nieba, ale przynajmniej mieliśmy okazję zobaczyć, ile wart jest atak Realu bez gościa, który w tym sezonie maczał swoje paluchy przy trzech czwartych bramek w Lidze Mistrzów (jak się okazuje, niewiele). A to przecież nie koniec strat, jeszcze przed końcem połowy zejść musiał David Silva, w szatni w przerwie pozostał Karim Benzema.
Nie no, gówno prawda. To żadne usprawiedliwienie tego, że przez bite cztery piąte meczu musieliśmy się zadowalać ochłapami. Strzał z dystansu Kroosa z siłą 13-latka uderzającego słabszą nogą, próba Jese, którego najdłużej lecąca główka z bliskiej odległości wylądowała na poprzeczce, cios z bańki Ramosa lądujący prosto w rękach Harta. Tak, przez pierwsze osiemdziesiąt minut większe emocje doświadczalibyśmy gapiąc się w mur.
Jeśli mielibyśmy wskazać wygranego dzisiejszego meczu, byłby nim strach. Skutecznie zabił nam widowisko, sparaliżował piłkarzy, którzy każdą myśl o pierwiastku szaleństwa szybko zastępowali terminami „asekuracja”, „ostrożność”, „zabezpieczenie tyłów”. Piłka? Zupełnie przeszkadzała w grze. Momentami widzieliśmy więcej upadków i wjazdów w nogi niż odważnych akcji. Dziś nikt nie kalkulował: faulować czy nie? Oczywiście, że faulować. Im szybciej, tym lepiej.
Golem zapachniało może ze dwa razy. Raz, kiedy Pepe z jakichś czterech metrów huknął w Harta, który swoim ustawieniem zamącił w głowie Portugalczyka na tyle, że ten miał wrażenie, iż strzela na bramkę osłanianą co najmniej przez Karola Krawczyka, a nie normalnych rozmiarów gościa. Hartowi tym bardziej należy się docenienie – niejeden na jego miejscu przyciąłby komara, a ten przez cały czas zachował koncentrację. Drugi – już w doliczonym czasie gry, kiedy de Bruyne uderzał z wolnego.
Coś optymistycznego na koniec? Chyba to, że mimo wszystko czekamy na rewanż. Niestety, ale powód jest dość brutalny: gorzej już być nie może.
Liga Mistrzów. Dziś były to zdecydowanie rozgrywki dla koneserów.