Ależ uwielbiamy takie mecze. Niby zapowiadające się niepozornie, teoretycznie nie mające nawet podjazdu do potyczki Liverpoolu z Borussią Dortmund, ale właśnie – na szczęście tylko teoretycznie. Wystarczyło tylko odpalić spotkanie Sparty Praga z Villarrealem i cieszyć oczy kapitalnym widowiskiem. Widowiskiem, w którym najpierw Żółta Łódź Podwodna zamieniła się w ciężki walec i przejechała się po Czechach, którzy jakimś cudem potem nie tylko się podnieśli, ale jeszcze dwa razy załadowali na bramkę Areoli. 2:4.
Jeżeli ktoś łudził się, że po wyniku 1:2 z pierwszego meczu pali się lampka w tunelu, że ten jeden gol zdobyty na wyjeździe cokolwiek pomoże – po pierwszych 45 minutach został wybudzony z marzeń sennych. W przerwie rzuciliśmy okiem na okienko ze statystykami i… delikatnie przecieraliśmy oczy ze zdziwienia. Wynikało z nich bowiem, że to gospodarze grają w piłkę, utrzymują się przy niej i kontrolują mecz. Tymczasem wynik mówił zupełnie coś innego. To Villarreal napakował goli do siatki, a przychodziło mu to – trzeba przyznać – równie łatwo, jak zaawansowanemu pokerzyście żetony w rozgrywce z żółtodziobami.
Był moment na początku drugiej połówki, kiedy Villarreal prowadził już 4:0. Trener Sparty Zdenek Scasny posłał na to spotkanie jedynie trójkę obrońców do boju, co – mówiąc oględnie – nie wypaliło. Piłkarze z El Madrigal czuli się w przodzie bardzo swobodnie, a defensywa nieszczególnie im przeszkadzała. Bakambu bez przeszkód objechał Marecka przy pierwszym golu, przy drugim tragiczne wybicie Kovaca posłało piłkę wprost pod nogi Castillejo, później Bruno Soriano nieatakowany dopadł do futbolówki dorzuconej z rożnego i trafił (po rykoszecie od Lafaty) na 3:0. Kolejne trafienie to znów efekt fatalnego ustawienia piłkarzy Sparty, a potem nieporadność Konate. Warto zwrócić uwagę, że w większości akcji bramkowych uczestniczył Denis Suarez. Świetny występ.
Nic nie wskazywało na to, że praska ekipa będzie w stanie jeszcze podźwignąć się po tylu ciosach, ale… stało się. Trzeba oddać jej należny szacunek, bo niejedni zwyczajnie mieliby już w dupie odrabianie strat, ale nie Sparta. Nie dość, że udało się wcisnąć dwa gole, to w końcówce pachniało jeszcze trzecim. W ten sposób buduje się szacunek wśród fanów.
David Lafata powiedział przed meczem, że Sparta może, a Villarreal musi. I raczej nie minął się z prawdą. Już sama gra w ćwierćfinale to dla Czechów duże wyróżnienie, a walka do ostatnich minut mimo sytuacji pod górkę – to już wartość dodana.