Reklama

Największy pantoflarz? Ja! Piotr Dziewicki wspomina karierę

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

17 marca 2016, 15:52 • 12 min czytania 0 komentarzy

Dlaczego z ośrodka odnowy biologicznej wyniósł dekoder Cyfry+? Co znalazł w opakowaniu po butach? Auto którego kolegi wstąpiło na pół dnia do Żandarmerii Wojskowej? W kolejnym odcinku cyklu „Ale to już było” z naszymi pytaniami zmierzył się Piotr Dziewicki. 

Największy pantoflarz? Ja! Piotr Dziewicki wspomina karierę

Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?

Biorąc pod uwagę fakt, że nie byłem ani szybkościowcem, ani wytrzymałościowcem, a zaszedłem tak daleko, to wydaje mi się – jestem spełniony. Apetyty były bardzo duże, ale myśląc o tym, ile pracy włożyłem i ile kosztowało mnie to wysiłku, chyba mogę być zadowolony.

Największe spełnione piłkarskie marzenie?

Takich marzeń na pewno miałem wiele. Jednym z nich było to, żeby grać w lidze angielskiej i choć nie spełniło się, to grałem przeciwko zawodnikom, którzy w tej lidze występowali. Na przykład Mateja Keżman i Milan Baros – pierwszego spotkałem w meczu z Fenerbahce, drugiego w starciu z Galatasaray. Może nie tyle, że szczytową formę mieli za sobą, ale choćby lata świetności Serba to gra w Chelsea – bardzo dobry piłkarz, lubił wychodzić na prostopadłe zagrania. Jednak obaj byli napastnikami światowej klasy, reprezentanci, trzeba było mocno się skupić, zebrać i przy nich pracować. Jeszcze wspomniałbym Tuncaya Sanliego, który grał potem w Middlesbrough. Więc może to marzenie, nawet nie połowicznie, ale trochę zostało spełnione.

Reklama

Największe niespełnione piłkarskie marzenie?

Na pewno gra w reprezentacji Polski. Nie dane mi było w niej wystąpić, choć miałem powołanie do kadry Engela na dwumecz na Cyprze, pół roku przed mistrzostwami świata w Korei. Niestety, doznałem kontuzji po powrocie z tygodniowych testów w Spartaku Moskwa. Rozgrywaliśmy sparing na sztucznym boisku i naderwałem mięsień przywodziciela. Musiałem odłożyć ten debiut na później, jak się okazało – nigdy do niego nie doszło.

Duży zagraniczny transfer, który nie doszedł do skutku?

To chyba właśnie ten Spartak. Bylem tam siedem dni, ale niestety, nie udało się zostać. Trenerem był Oleg Romancew i pamiętam, że spotkałem wielu zawodników, którzy grali wtedy w reprezentacji Rosji. Bardzo fajnie wspominam ten czas, pierwszy raz po treningu pojawiły mi się myszki przed oczami, tak był ciężki i trudny. Ale nie chciałbym wracać, czy zadecydowały względy sportowe, bądź inne. Kiedy byłem w Turcji, wiele rzeczy usłyszałem na ten temat od ludzi, którzy znali się z wtedy drugim trenerem Spartaka. Ten temat trzeba pozostawić w ten sposób. Niech będzie, że to z przyczyn sportowych nie zostałem tam dłużej.

Najlepszy piłkarz, z którym grał pan w jednej drużynie?

Z takich bardzo dobrych piłkarzy to był Jacek Dembiński w Amice Wronki oraz Oscar Cordoba, bramkarz reprezentacji Kolumbii. Nie tylko świetny zawodnik, ale i człowiek, dobry kolega z drużyny. Tych dwóch piłkarzy dobrze pamiętam, ale było ich więcej, bo choćby Arek Bąk w Polonii Warszawa. Też Maynor Suazo z Antalyasporu – zanim do nas przyszedł, został wybrany najlepszym defensywnym pomocnikiem austriackiej ligi, więc jego jakość była duża.

Reklama

Najlepszy piłkarz, przeciwko któremu pan grał?

Milan Baros, Mateja Keżman, Diego Lugano – to były te nazwiska. Ale muszę przyznać, że tym najlepszym, z którym miałem największe problemy w jednym meczu, był Robert Lewandowski. Graliśmy z Lechem Poznań na Konwiktorskiej. Ruchy napastników, przeciwko którym występowałem można było przewidywać i dobrze się ustawiać. A w tym meczu miałem duży problem, choć byłem bardzo dobrze fizycznie przygotowany. Robert miał to coś, co pozwalało mu ten ułamek sekundy szybciej pomyśleć. Było widać, że ma niesamowitą chęć, by zrobić karierę. A te cechy, które już wtedy było można dostrzec, pozwoliły mu to osiągnąć, bo widzimy, w którym miejscu jest dziś Robert Lewandowski.

Najlepszy trener, z którym pan pracował?

Wielu było bardzo dobrych trenerów, którzy odcisnęli na mnie swoje piętno, jednak zawsze powtarzam trzy nazwiska. Trener Jerzy Engel, który mi zaufał i dał szansę, wprowadził do składu i razem zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Później Werner Liczka, który miał duży wpływ od strony techniki i taktyki. No i trener Wdowczyk od strony charakterologicznej. Także to tych trzech szkoleniowców, ale naprawdę mógłbym wymienić wielu. Bo jeden był lepszy od strony taktycznej, merytorycznej i miał świetny warsztat, ale nie był fajnym człowiekiem – i ta komunikacja z zespołem kulała. Ale to jak zawsze – była większość trenerów, u których dobre cechy górowały, u innych się przeplatały z tymi złymi, a jeszcze inni w ogóle zapisywali się in minus.

Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?

To jest takie pytanie, na które nie należałoby odpowiadać, jeśli chodzi o podanie nazwiska. Tacy byli, ale tak jak powiedziałem – nie chciałbym mówić. Można też powiedzieć, że czasem dla siebie byłem słabym trenerem.

Gej w szatni? Spotkał pan takiego, chociaż raz?

Nie, nigdy nie spotkałem.

Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie?

W Amice Wronki. W pudełku po butach Adidasa, Copa Mundialach, znalazłem dwa piękne drewniaki, obszyte skórą. Takie typowo lekarskie, dostałem od drużyny. Paweł Skrzypek, Jacek Dembiński, Arek Bąk, Grzesiek Mielcarski, Paweł Kryszałowicz – taka grupa śmieszków, było bardzo sympatycznie.

Najlepszy żart, który wykręcił pan?

Może nie sam, bo miałem pomocników, ale to było właśnie w Amice. Jacek Dembiński przyjeżdżał do klubu takim ładnym Audi Kombi Allroad, ciemnozielony kolor. Śmialiśmy się, że jeździ samochodem Żandarmerii Wojskowej i od strony pasażera przylepiliśmy mu plastrem właśnie litery Ż i W. No i Jacek niestety jeździł z tym aż do późnego popołudnia, zorientował się, gdy dojechał z Wronek do Poznania. Także takie żarty chodziły nam po głowach.

Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?

Obecnie jestem trenerem i prowadzę biznes, więc można powiedzieć, że spełniam marzenia o byciu szkoleniowcem i kierowaniu własną działalnością. Na pewno praca z różnymi trenerami pozwalała myśleć – „być może chciałbym iść w tym kierunku”? Nie wiem, czy to było marzenie, czy po prostu widziałem, że mam do tego jakieś predyspozycje i chciałbym to robić. Marzeniem na pewno zawsze była praca w szkole z dzieciakami. Żeby ich motywować, ruszyć z tych wszystkich kanap, fajnie organizować czas. To się nie udało, musiałem zrezygnować z AWF-u w Warszawie, bo nie mogłem tego pogodzić z piłką, ale miejmy nadzieję, że jeszcze do tego wrócę. Także jeśli chodzi o jakieś marzenia, to idę w dobrym kierunku. Z jednej strony dalej w szatni, czuję zapach tej atmosfery – tego mi brakowało. Może nie od razu po zakończeniu kariery, bo byłem zmęczony, ale po jakimś czasie zacząłem za tym tęsknić i myślę, iż wielu zawodników ma taki problem, że ta pustka się pojawia i nie wiadomo co zrobić. Mam pewien pomysł na temat, ale jeszcze nie chcę się tym dzielić, bo jest za wcześnie.

Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?

Kupiłem mieszkanie. Pamiętam, że mama miała gdzieś w spółdzielni swoją książeczkę, a może nawet ona była moja. Pierwsza wpłata poszła więc z takiej właśnie grubszej premii.

Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?

To była impreza w Centrum Promocji Kadr u prezesa Romanowskiego po zdobyciu Mistrzostwa Polski na Łazienkowskiej. Pamiętne 3:0 z Legią. Naprawdę długo tam się bawiliśmy, prezes się potem śmiał, że wszystkie alkohole z barku na dole zostały przez nas wypite i było dosyć głośno. Ale też wiele zabaw w Lolku, warszawskim lokalu, gdzie zawodnicy Polonii mieli swoje miejsce. Chodziliśmy tam z rodzinami lub bez i to nie tylko po wygranych meczach.

Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?

Takich problemów nie miałem nigdy. Zawsze, nawet jak się zdarzyło, że ten stan nieważkości był dość duży, to raczej kontrolowałem wszystko. A nigdy nie miałem skłonności hazardowych, więc nie mogę powiedzieć, że przepuściłem ogromne kwoty pieniędzy.

Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej zagrałby pan w jednej drużynie?

Myślę, że na środku obrony bardzo chciałbym zagrać z Michałem Pazdanem. Albo z Igorem Lewczukiem. To jest taki typ zawodnika, który mi odpowiada. Czułbym się przy nich pewny, a też wiedziałbym, że mam odpowiedniego gracza za swoimi plecami i mogę podjąć ryzyko. Błędy, które ci zawodnicy popełniają, nie są przypadkowe, tylko wynikają z grania na tej pozycji. Czasem się zdarzają, są przewidywalne, łatwe do korekty. Poza nimi to Rafał Murawski, dalej jest w wysokiej formie w Pogoni i Marcin Robak. Co prawda ma kontuzję, ale chciałbym z nim zagrać. Typowa „9”, lubi dostać piłkę ze skrzydła na nogę czy głowę.

Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?

Myślę, że z Czerczesowem. Ma pomysł w jaki sposób ułożyć i przygotować zespół, a patrząc od strony trenerskiej, chciałbym poznać warsztat pracy ze Wschodu. Nie wydaje mi się, że to jest stara szkoła rosyjska, gdzie wrzucało się do pojemnika 50 jajek i te które przetrwały, to grały, tylko jest to wszystko przemyślane. Twarda ręka, ale ja zawsze zawsze taką lubiłem, która umiała wytłumaczyć – „dlaczego?”.

Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa czy spadkowa?

Na pewno poziom się podniósł pod względem taktyki, siły i wydolności zawodników. Jednak jakość, technika, pewne zachowania na boisku – to jest na niższym poziomie. Rozwój tego nie idzie tak szybko, jak proces przygotowywania piłkarzy siłowo. Zawodnicy nie są w stanie przeciwstawić się silnym, szybkim, wytrzymałym rywalom, bo nie maja techniki i nie potrafią odpowiednio przewidywać ruchów przeciwnika. A żeby mocnych rywali pokonać, trzeba mieć umiejętności techniczno-taktyczne na wysokim poziomie.

Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?

Sygnet polonijny, który dostaliśmy po mistrzostwie Polski. To chyba ta najcenniejsza pamiątka, na pewno nigdy się go nie pozbędę.

Pierwszy samochód?

Fiat 126p, mojej mamy. Dojeżdżałem nim z Milanówka do Warszawy. Później moim własnym samochodem był Trabant, miałem go jako junior. Nigdy nie było problemów z odpaleniem, nawet przy ogromnym mrozie. Sprawował się bardzo dobrze, chociaż czasami dużo dymił. Klasyczny dwusuw ze zmianą biegów na kierownicy.

Najlepszy samochód?

Honda Accord.

Najlepszy młody polski piłkarz, który ma szansę zrobić wielką karierę?

Duże szanse ma Kapustka, jeśli liznął profesjonalizmu od Robert Lewandowskiego na zgrupowaniach kadry. Także Kownacki z Lecha ma odpowiednie predyspozycje, nie jest to chłopak, któremu może odbić woda sodowa. Lech, nie tylko pod względem piłkarskim, ale i mentalnym jest w stanie przygotować zawodnika – żeby nie zadowalał się tym co ma, ale i patrzył do przodu. „Kownaś” ma nosa, strzela bramki, jest bardzo młody. Jego potencjał może mu pozwalać myśleć o tym, że kto wie, może będzie piłkarzem światowej klasy. Zależy to jednak od wielu czynników.

Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?

Chyba nie było takiego. Nie byłem osobą, o której można pisać barwnie, bo nie dostarczałem prasie sytuacji, o jakich można by dużo opowiadać.

Ulubione zajęcie podczas zgrupowań?

Muszę przyznać – często spałem. Chodziłem szybko do łóżka, zawsze się ze mnie śmiano, że idę spać z kurami. Po prostu odpoczywałem.

Ulubiony komentator?

Andrzej Twarowski i Tomek Smokowski – to jest naprawdę wysoka półka.

Ulubiony ekspert?

Grzesiu Mielcarski, zawsze podobał mi się jego komentarz. Wyważony, treściwy i zawsze na odpowiednim poziomie.

Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?

To chyba był Mariusz Malinowski w Polonii Warszawa, który ciągle robił psikusy. Kiedyś przez przypadek zabrałem dekoder Cyfry+ i wszystkie piloty z miejsca, w którym mieliśmy odnowę biologiczną, bo schował mi je do torby. Musiałem później to odnieść. Przystrajał samochody lub je przeparkowywał, wiązał jeden but do drugiego, obciął komuś spodnie, robiąc z długich krótkie – różne rzeczy, ciągle jakieś głupoty wymyślał.

Największy pantoflarz?

To chyba ja. W Turcji miałem ksywkę „kılıbık”, co znaczy po turecku właśnie pantoflarz. Ale nigdy z tego powodu nie robiłem problemów, zawsze podchodziłem z uśmiechem. Tak, mogę powiedzieć – jestem pantoflarzem!

Największy podrywacz?

Tomek Moskal w Polonii i Arek Kaliszan.

Największy modniś?

Arkadiusz Malarz. To było dla niego ważne – fryzura zawsze dobrze zrobiona, ułożona na jeża. Więc wskazałbym właśnie jego.

Najlepszy prezes?

Marek Łebkowski. Mam okazję teraz nim współpracować w klubie MKS Ciechanów. Tych prezesów miałem wielu i życzyłbym sobie, żeby kluby Ekstraklasy mieli ludzi z taką pasją, mających wizję stworzenia czegoś ciekawego, którzy chcą zrobić coś od podstaw, porządnie – a nie na glinianych nogach. Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że takim człowiekiem jest właśnie Marek Łebkowski.

Najgorszy prezes?

Nie można powiedzieć, że najgorszy, bo nie o to chodzi. Jednak najwięcej błędów popełniał prezes Wojciechowski w Polonii, bo mimo pompowania ogromnych pieniędzy, klub nie był w stanie nic zrobić. Zespołu nie buduje się tak jak bloku – kupię najlepsze cegły, zaprawę, tynki, to powstanie super budynek. W piłce jest tak, że nawet jeśli zbierze się najlepszych zawodników, a nie zrobi drużyny, to nic z tego nie będzie. Nie mówię o nim jako najgorszym prezesie, ale człowieku, który nie potrafił wykorzystać tego, czym dysponował. Jego największą porażką było to, że nie otoczył się ludźmi, którym mógłby zaufać. Gdyby Polonia była dobrze zarządzana, to dziś być może ona byłaby w miejscu, w którym jest Legia.

Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?

Po mistrzostwie w Polonii Warszawa musiałem się zrzec dość pokaźnej kwoty, by odejść do Amiki Wronki. To było prawie dwupokojowe mieszkanie w Warszawie, ale gdybym się ich nie zrzekł, to bym nie odszedł. Do dziś Marcin Kuś, Wojtek Szymanek i trener Chrobak muszą się sądzić o swoje pieniądze, a byli w Polonii dosyć długo. Dużo stracili. Kariera piłkarza jest krótka, Polonia jest moim klubem i nim będzie, ale trzeba było patrzyć na takie sprawy w sposób rozwojowy.

Alkohol w sezonie?

Nie powiem, że się nie zdarzało. Po wygranych meczach zawodnicy uderzają na imprezy i ja również. Ale wydaje mi się, że im byłem starszy, tym ta wiedza na temat tego, w jakim stopniu powinienem by profesjonalistą, była coraz większa. Mniej więcej od 2004 roku, wiedziałem kiedy można, a kiedy nie i w jakich ilościach. Trochę to trwało, bo miałem wtedy już 25 lat.

Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?

Bardzo dobry kontakt mam z Dawidem Banaczkiem, z którym grałem w Amice i reprezentacji młodzieżowej. Więc wydaje mi się, że jeśli chodzi o zawodnika, z którym występowałem na boisku, a z którym utrzymuję kontakt, to właśnie on.

Obozy sportowe – bieganie po górach, czy bieganie po górach z kolegą na plecach?

Doświadczyłem obu. Przed meczem z Wisłą, dokładnie dwa tygodnie przed ligą, kiedy trenerem był Zdzisław Podedworny biegaliśmy i to dosyć mocno po górach. Przyjechała Wisła i w pierwszej połowie strzeliła nam cztery gole. Nie byliśmy w stanie nic zrobić, czuliśmy się zawaleni gruzem totalnie. Wydaje mi się, że można się w inny sposób przygotowywać, co nie znaczy, że takie wyprawy nie mają pozytywnych wyników.

Najgroźniejsza kontuzja?

Miałem podejrzenie zerwania więzadła krzyżowego. Gdy grałem w Amice, wyskoczyłem do główki i zostałem lekko trącony, przez co wygiąłem kolano. Jednak przez to, że zawsze słynąłem z tego, że miałem mocne nogi i mięśnie, to kolano utrzymało się w ryzach, a więzadło tylko lekko się naderwało. Druga taka kontuzja – tuż przed zakończeniem kariery, też po główce, spadłem na przekrzywiona stopę i pozrywałem mięśnie oraz więzadła w kostce.

Czego zazdrości pan polskim dzisiejszym piłkarzom?

Staram się niczego nie zazdrościć. Ale myślę, że piłkarze powinni docenić, na jakich obiektach mogą się przygotowywać, na jakich stadionach grają i jakie mają warunki. A wiem, że często zawodnicy narzekają – coś jest nie tak. I nie chodzi tutaj o zazdrość, ale mógłbym się urodzić 10 lat później i zagrać na tych pięknych stadionach.

Przygotował PP

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...