Nie gra, nie strzela, ostro baluje i notorycznie sprawia problemy wychowawcze. Wie, gdzie najlepiej zabawić się w Londynie, Birmingham czy Turynie, a teraz także w Wolfsburgu. Z tego ostatniego za moment go jednak przegonią – w swoim stylu znów narozrabiał i gdyby nie wiążący go z klubem kontrakt, najchętniej wywieźliby go na taczkach już teraz.
Zawsze wydawało nam się, że zbliżając się wiekowo do 30-stki wypadałoby już być człowiekiem dość stabilnym. Poważna praca, ograniczenie weekendowych wojaży po klubach do minimum, pierwsze kroki związane z założeniem rodziny. Chciałoby się rzec – naturalna kolej rzeczy. Są jednak goście, którzy nie tolerują absolutnie żadnych konwenansów. Chcą być utożsamiani z wiecznie dużymi chłopcami, takimi co i potrafią się zabawić, i nabroić w robocie, a wizje poważnego życia odkładają na zakurzony regał. Tak jak choćby Nicklas Bendtner. Jakkolwiek staralibyśmy się traktować Duńczyka poważnie, on zawsze da powód do tego by zestawić go w jednym rzędzie z Balotellim czy Adriano – i to niekoniecznie pod względem piłkarskiego potencjału. Napastnik znów znalazł się w niezłych tarapatach i wydaje się, że na dobre stracił zaufanie swojego pracodawcy.
Gdy w 2005 roku wchodził do seniorskiej szatni Arsenalu, wydawało się, że ma wszystko by stać się klasowym napastnikiem. U boku nauczyciela pokroju Henryego, świetne warunki fizyczne i łatkę ogromnego talentu, a co za tym idzie – wielką porcję zaufania. Duńczyk regularnie jednak rozmieniał się na drobne. Gdy wiarę w niego tracił Arsene Wegner, on skakał po wypożyczeniach. A to Birmingham, a to Sunderland, a to nawet Juventus, gdzie mimo tego, że nawet raz nie trafił do siatki, to w swoim CV mistrzostwo Włoch może wpisać. Kiedy przed dwoma laty Bendtner przenosił się w ramach transferu definitywnego do Wolfsburga, jasnym było, że to jego ostatnia szansa na pozostanie w poważnym futbolu. „Wilki” budowały naprawdę mocną drużynę, nie szczędziły grosza, a Duńczyk – w kraju zupełnie obcym – miał pokornie trenować i udowadniać, że swojego potencjał nie utopił na dobre w kieliszku.
Niemiecka żelazna dyscyplina miała utemperować porywczy charakter Lorda. Tymczasem Nicklas w swoim stylu nie zdążył się jeszcze poznać ze wszystkimi kolegami, a już doskonale kojarzył mapę klubów nocnych w swoim nowym mieście. Notorycznie spóźniał się na treningi, a gdy już się na nich meldował to z twarzą niosącą wyraźne znamiona walki z kacem. Oczywiście, żeby była jasność – nie było to spóźnienia pięcio czy dziesięciomiuntowe. Duńczyk jak już docierał na zajęcia to na sam koniec, gdy koledzy na rozluźnienie ćwiczyli rzuty karne. Ekscesy alkoholowe, kompromitujące zdjęcia podczas nocnych baletów, konflikty z prawem – to wszystko, co Bendtner zafundował Wolfsburgowi w trakcie swojego dwuletniego pobytu. Do tego statystyki, których może nie powstydziłby się w Bundeslidze Bartosz Ślusarski, ale dla Duńczyka powinny być one wręcz kompromitujące. 31 meczów, 3 gole, 0 asyst.
Miarka się jednak przebrała. Bendtner przed kilkoma dniami podjechał pod siedzibę klubu z 50-minutowym opóźnieniem tłumacząc się tym, że zaspał. Ot tak, po prostu. W rozmowie z mediami nie mógł się nadziwić temu, że jego budzik nie zadzwonił. Duńczyk za karę kolejny przelew z klubu otrzyma szczuplejszy o nieco ponad dwa tysiące €, ale nikt nie ma już wątpliwości – jego czas w Wolfsburgu dobiegł końca. Po dziurki w nosie mają go absolutnie wszyscy, a jego olewacki stosunek połączony z zupełnym brakiem skuteczności sprawiają, że już latem Lord będzie pierwszy do odstrzału. I jesteśmy niemal pewni, że żaden z poważnych klubów już nie da się nabrać na jego zapewnienia i obietnice o tym, że dojrzał i chce zająć się futbolem na poważnie. Sory Nicklas, już za późno.
Co gorsza, życiowe zwyczaje Bendtnera przenoszą się najwyraźniej również na jego kolegów. Napastnik Max Kruse udał się bowiem ostatnio do Berlina, by zagrać sobie w pokera. Na pierwszy rzut oka – nic skandalicznego. Niestety, zapomniał o dwóch dość istotnych elementach, które sprawiły, że organizacyjnie totalnie położył ten wieczór. Przede wszystkim nie poinformował klubu o tym, że czas na regenerację przeznaczy na to by żonglować żetonami i w dupie będzie miał kolejny trening. Po drugie, z taksówki wiozącej go do domu zapomniał zabrać wygrane tej nocy 75 tysięcy €. W połączeniu z grzywną od klubu – 25 tysiącami – Krusego solidnie trzepnęło po kieszeni.
Powiedzenie o tym, że z kim przestajesz, takim się stajesz wydaje się mieć tu jak najlepsze uzasadnienie.