Dzięki wygranym w FA Cup, zarówno dwa lata temu, jak i rok temu zegar na stronie Since Arsenal Last Won A Trophy trzeba było zerować. W tym tygodniu Kanonierzy ponad wszelką wątpliwość mieli dowieść, że zrobią wszystko, by licznik znów startował od nowa.
– Przed nami tydzień trzech wielkich wyzwań i tylko od nas zależy, jak wiele jesteśmy w stanie zrobić, by wygrać. O wszystkim mogą decydować detale. Musimy sprawić, by w tych detalach być lepsi – mówił przed meczem z Watfordem Tomasz Hajto Arsene Wenger.
Detal pierwszy: nie przegrywać we własnym polu karnym pojedynków główkowych, w których rywal mierzy 183 cm, a ty – 198.
Detal drugi: nie stwarzać rywalowi cieplarnianych warunków do oddania strzału życia.
Detal trzeci: trafiać w dwustuprocentowych sytuacjach.
Przystępując do meczu z Arsenalem, Watford był zespołem który nie potrafił strzelić gola od ponad trzystu minut. Piłkarze Quique Sancheza Floresa mieli pełne prawo obawiać się pójścia na wymianę ciosów i fakt, że już pod koniec pierwszej połowy Costel Pantilimon dostał żółtą kartkę za ociąganie się ze wznawianiem gry najlepiej świadczył o tym, po co Szerszenie przyjechały na The Emirates. Ten test, choćby po to by postraszyć przed środowym rewanżem Barcelonę, Kanonierzy po prostu musieli zdać z wyróżnieniem.
Zamiast czerwonego paska, dostali jednak pasem po dupie. Szczerze zazdrościmy optymizmu tym wszystkim kibicom Arsenalu, którzy nadal twierdzą, że kluczowe wyjazdy na Camp Nou i przede wszystkim Goodison Park skończą się iście hollywoodzkim happy endem.
Na ten moment zapowiada się raczej grecka tragedia.
***
Porażka z najłatwiejszym z trzech kolejnych rywali, w dodatku na własnym stadionie, odpadnięcie z pucharu, który udawało się zdobywać jako jedyny w ostatnim dziesięcioleciu… Wydawało się, że gorzej już być nie może.
Mogło. Następnych parę smutnych kolejek w pubach okupowanych przez fanów Arsenalu polało się chwilę po zakończeniu jedynego dzisiejszego spotkania Premier League, gdzie Tottenham planowo rozprawił się z Aston Villą. Pal sześć, że mistrzostwo coraz bardziej oddala się od Kanonierów – do tego zdążyli się już przyzwyczaić. Ale jeżeli po tylu latach ligowej posuchy, nawet znienawidzonym, ale zawsze do tej pory pozostającym w cieniu Kogutom uda się szybciej wznieść w górę to nieosiągalne trofeum – to już będzie prawdziwy cios.
Nadziei na to, że dziś z Villa Park nie uda się Tottenhamowi wywieźć punktów, nie można było mieć zbyt długo. O ile bramkę Brada Guzana na początku zaczarowali chyba jacyś zaprzyjaźnieni szamani, o tyle czary przestały działać, gdy do roboty wziął się Dele Alli do spółki z Harrym Kanem. Pierwszy zaserwował dwie wysokiej klasy asysty, drugiemu udało się wreszcie dogonić w klasyfikacji snajperów Vardy’ego.
Dla Anglików to spory powód do optymizmu, bo ostatni raz gdy dwóch ich rodaków biło się w lidze o koronę króla strzelców, na rynku debiutowała właśnie Nokia 3310, a listy przebojów podbił „Smooth” Santany i Roba Thomasa. Później prym przez długich piętnaście lat zawsze wiedli obcokrajowcy.
A Aston Villi jak nie szło, tak nie idzie. Gdy jeszcze w końcówce miała szansę na powrót do gry, najpierw Ayew, później Gestede, a na koniec jeszcze Lescott w coraz łatwiejszych sytuacjach obijali konstrukcję bramki Kogutów. Że nic z tego nie wylądowało w sieci – nie-praw-do-po-do-bne.
***
Jeśli jeszcze zbieracie szczęki z podłogi po trafieniu Guedioury, możecie sobie darować. Kilka godzin później bowiem taką petardę odpalił niezawodny Dmitri Payet:
Francuz dokonuje w tym sezonie rzeczy niewiarygodnych i trudno nam wyobrazić sobie West Ham bez niego w centrum wydarzeń. Maestro. Dyrygent. Nie lubimy przesady, ale jemu te wszystkie słowa pochwały się po prostu należą. I choć nie gra w tak medialnym klubie, jak koledzy po fachu ze stolicy, grający na The Emirates czy Stamford Bridge, to ewentualny brak nominacji do nagrody gracza sezonu będzie wielką niesprawiedliwością.
Mocno na indywidualne wyróżnienia pracuje też jego rodak, Anthony Martial. Francuz w ostatniej chwili podłączył cały zespół pod respirator i zapewnił powtórkę na Upton Park, okazując się zwinniejszym i sprytniejszym od Diafry Sakho. Można było na początku sezonu przecierać oczy, gdy patrzyło się na kwotę zapłaconą przez United za nieopierzonego napastnika. Trzeba się też było spodziewać spoczywającej na nim ogromnej presji. A on, z charakterystycznym dla siebie spokojem i kompletnie wyłączonym układem nerwowym, raz jeszcze robi swoje.