Dziewięć tysięcy kibiców na trybunach. Fanatyczny doping przez cały mecz, piękna oprawa, atmosfera piłkarskiego święta. Emocjonujące widowisko na boisku, pełne zwrotów akcji, a trzymające tempo do ostatnich sekund. Mecz, który miał być reklamą pierwszej ligi, nie zawiódł. Kto dzisiaj wybrał się na stadion w Gdyni bądź obejrzał mecz Arka – Zagłębie w telewizji, ten nie będzie miał oporów, by jeszcze kiedyś sprawić sobie pierwszoligowy seans.
To było starcie regularnej armii ze znającą się na swoim fachu partyzantką. Arka, co tu dużo kryć, ma bardzo poważną jak na ten poziom siłę rażenia. Przeważała, nadawała ton, stwarzała znacznie więcej dogodnych sytuacji. Taka pierwsza połowa – goście z Sosnowca poza bramką ofensywnie nie istnieli. A i ten gol przecież to samobój kapitana gdynian. Zagłębie jednak grało sprytnie. Zdawano tu sobie sprawę, że nie ma co iść na wymianę ciosów, że pójście na zderzenie to prośba o wypadek. Dlatego Sosnowiec zaprezentował pokaz zupełnie solidnej wojny podjazdowej – potrafił skontrować, wykorzystać luki zostawiane przez rzucających coraz większe siły do ataku gospodarzy.
Oczywiście, jedna z kluczowych akcji niestety podyktowana była przez błąd arbitra. Gol dość kuriozalny: Fidziukiewicz zajęty naprawianiem bandaży nagle kątem oka zobaczył, że leci do niego piłka, a jeśli ją przyjmie to będzie miał pustą bramkę. Mało się nie wywrócił o te bandaże, ale dopadł do futbolówki i strzelił na 2:1. Byłby to klasyczny przykład pierwszoligowego folkloru, ale jednak napastnik Zagłębia był na spalonym.
Wyniku marzeń nie udało się gościom dowieźć, Arka zasłużenie wyrównała. Zasłużenie, bo gdyby przyjrzeć się co marnowali wcześniej… tu naprawdę mówimy o czystych, świetnie wykreowanych akcjach. Zagłębie jakby zapomniało o jednym: to, że wynik mieli wymarzony, nie oznacza, że bronienie go za wszelką cenę jest najlepszym sposobem na jego dowiezienie. Bo ani przez chwilę defensywa Zagłębia nie wyglądała dziś jak mur nie do przebicia – nie, wyglądał w najlepszym wypadku wyglądali w tym elemencie przyzwoicie, ale byli nadgryzany jednak regularnie. W końcówce dali Arce tyle miejsca, że śmierdziało bramką na kilometr i w końcu Formella strzelił, a wpadło po rękach świetnie grającego do tej pory Fabisiaka.
2:2 teoretycznie powinno rozczarowywać gospodarzy, bo mieli chrapkę na demonstrację siły. Zwycięstwo, które potwierdzi, że są faworytem do awansu. Pamiętajmy jednak o okolicznościach tego remisu: jeden gol Zagłębia ze spalonego. Pokazany charakter poprzez odrobienie straty w końcówce, poza przez cały mecz dobra gra.
Gości też trzeba pochwalić, bo choć tyle jakości w grze na pewno nie mieli, tak pokazali, że gra z nimi jest bardzo nieprzyjemna i jakiekolwiek lekceważenie może się skończyć diabelnie groźnie. Lekcja dla Lecha Poznań (Urban był na trybunach), ale też dla całej czołówki. Kto zlekceważy Zagłębie w walce o awans, ten za chwilę może oglądać ich plecy.
Fot. FotoPyK