Reklama

Kolos na nogach z waty. Dole i niedole polskiego juniora

redakcja

Autor:redakcja

07 marca 2016, 14:47 • 21 min czytania 0 komentarzy

Bongo w internacie, rozdymane ego, brak pokory. Zachłyśnięcie się tanim blichtrem i zdradliwie wysokim statusem wśród koleżanek, o których względy bardzo łatwo. Oceny w szkole? A po co się starać, skoro „Rysiek załatwi”. Plan B? Nie ma sensu, przecież będę wielkim piłkarzem. To wszystko fakty, chmury nad polską piłką juniorską, ale były junior i członek akademii Jagiellonii Białystok zauważa, że owe grzechy są przecież tylko konsekwencją zaniedbań opiekunów i wadliwego systemu: „Kluby zachowują się jak ojciec po rozwodzie, który daje dziecku 500 złotych co miesiąc i to cała poświęcana przez niego uwaga. Mówi: przecież masz warunki, masz wszystko, czemu tak się zachowujesz! A przecież to kompletnie nie o to chodzi. To wszystko są wartościowi ludzie, którymi ktoś źle pokierował. Ktoś im coś wmówił, oni w to uwierzyli, a potem było za późno”.

Kolos na nogach z waty. Dole i niedole polskiego juniora

***

To twoja drużyna, tak?

Tak. To jest jeden z ostatnich naszych wyjazdów, chyba do Kluczborka…

Wieluń jest napisane.

Reklama

Wieluń, bo wracaliśmy przez Wieluń i zajechaliśmy na obiad. A tam był jakiś sportowy maniak, który okazało się prowadzi portal i koniecznie chciał nam zrobić zdjęcie. Przypadek.

Policzmy tych co jeszcze grają.

Pięciu. Straus – Jaga. Malinowski – Chrobry. Drażba zadebiutował w Ekstraklasie, no i Waszkiewicz, Jastrzębski. O, a tu jest syn Hajty, Mateusz.

Jaki był?

Taka sama gadka, te same gesty, wykapany ojciec. W piłkę dosyć przeciętny, ale języki – perfect, bo jeździł wszędzie z ojcem. Teraz zresztą siedzi w Anglii, pracuje w firmie, z piłką raczej nie ma nic wspólnego.

A tu wasze wyniki.

Reklama

Laliśmy wszystkich równo. Te ligi nie miały sensu. Walczyliśmy tylko z naszym drugim rocznikiem.

Jagiellonia Białystok pierwsze miejsce, Jagiellonia Białystok drugie miejsce.

Różne roczniki. Pamiętam jak ja wchodziłem to graliśmy z 92, późniejszymi mistrzami Polski. Lali nas strasznie. My tak potem laliśmy rok młodszych.

Takich kuriozalnych lig już nie ma.

Nie ma, teraz jest CLJ i dobrze. Chociaż też są ligi wojewódzkie juniorów, ale i tam jest to już sensowniejsze. My jeździliśmy gdzieś po jakichś wioskach.

Tykocin. Piątnica. Szczuczyn. Skra Wizna: zero punktów w tabeli.

To się mijało z celem. Wychodzimy, zamiast murawy jakieś pastwisko, stodoła obok, krowy się pasą. I na tym kartoflisku, gdzie łatwiej o kontuzję niż składną akcję, reprezentanci Polski swojego rocznika.

***

Ta piłka zawsze była gdzieś obok, nigdy nie będąc celem. Na pierwszym miejscu była szkoła. Grałem w Mikołajkach, później poszedłem do liceum w Mrągowie i trafiłem do Mrągovii. Strzelałem sporo bramek i wkrótce do domu, do moich rodziców, przyjechał prezes i chyba sekretarz klubu. Opowiadali, że zimą mam dołączyć do pierwszej drużyny, że będą mnie wdrażać do seniorskiej piłki – to była wtedy trzecia liga. Chcieli żebym coś tam podpisał, jak teraz o tym myślę: umowa taka, że zero obowiązków z ich strony, same prawa do zawodnika. Mama zapytała o szkołę. W juniorach to było zorganizowane – szkoła do 14, 15, potem można trenować. Ale tutaj, w seniorach, godziny treningów były nieregularne, bo to już była półamatorka. Wszyscy dostawali pensję z klubu i gdzieś pracowali.

I co usłyszała twoja mama?

Że załatwi się. To wszystko. Zero konkretnego planu, ani w gadce ani w papierach. Rodzice się nie zgodzili. Pod koniec marca odebrałem telefon. Facet przedstawił się jako skaut Jagi i Wisły na nasz region. Powiedział, że zobaczył mnie w Mrągowie i zapytał czy jestem zainteresowany rozmową. Mówię – dobra, możemy pogadać. Kim on nie był: skaut, menago, agent, dobra dusza. Jego smsy to była komedia. Na przykład wiedziałem, że nie widział meczu, ale wysyłał mi „Super mecz!” albo „nie załamuj się, Jezus w ciebie wierzy”. Wchodził w 90minut, sprawdzał wynik i pisał. Ja mu nic nie odpisywałem, nawet nie wiedziałem skąd ma mój numer.

Próbował cię jakoś personalnie podejść.

W ogóle nie szukałem kontaktu z nim, a on pisał, jakbym mu się z życia zwierzał. Nie podpalałem się, bo nie było konkretów, ale pewnego dnia zadzwonił, że są testy w Białymstoku – pojechałem. Oglądali nas trener Karalus, Bayer… pamiętam, że chyba nawet my, zbieranina, ograliśmy wtedy chłopaków z Jagiellonii. Mieli odezwać się do wybranych, ja na drugi dzień odbierałem smsy od mojego agenta-skauta: „nie przejmuj się, nawet jak nie poszło, to załatwimy coś innego. Może do Krakowa pojedziemy”, „Nie przejmuj się, ja cię pokieruję, zapewnię ci przyszłość piłkarską”. Najlepsze było to, że po tym wyjeździe wziął do mojego ojca numer i pisał mu, że wykonał w mojej sprawie dużo telefonów w trosce o moją przyszłość, i że w związku z tym prosi o kod na doładowanie do Plusa na 50 zł, a także zwrot za paliwo. Zwrot, chociaż to kto inny jechał. Ojciec zapytał mnie co to za niepoważny człowiek, więc zaczął do mnie pisać o doładowanie.

Ale z Jagi się odezwali.

Spodobałem się, chcieli mnie, zaczęliśmy rozmawiać o szkole. W Mrągowie byłem w klasie informatyczno-matematycznej i tu też zależało mi, żeby trafić do jakiejś niezłej. Zrobiłem rekonesans i dowiedziałem się, że wcześniej chłopaki chodzili do liceum nr 2 – renomowana szkoła, dobra. Trener powiedział: nie ma problemu, pójdziesz tam gdzie chcesz. Choć wiesz, w liceum nr jest klasa sportowa dla piłkarzy, realizujemy program dostosowany.

Klasa zrobiona pod to, żeby było łatwiej.

Koniec końców poszedłem do tej klasy sportowej, bo już po podpisie, gdy załatwialiśmy przenosiny, trener stwierdził, że w 2 będzie problem z treningami, grafikiem. Jak już się wdrożę to pomyślimy o dwójce, a na razie zróbmy tak – przekonywał.

Czyli tak naprawdę nie pozwolili ci iść tam gdzie chciałeś.

Więcej gadania niż konkretów, takie „dobra, dobra” – temat nie wrócił i dwa lata chodziłem do klasy sportowej. 9 liceum jest normalne: zwykłe klasy, zwykli uczniowie, ale my byliśmy jakby obok. Klasa, w której wszyscy mają szkołę w dupie.

Wy, element x.

Dało się to odczuć podczas przerw. Mieliśmy swoje miejsce, gdzie przesiadywaliśmy, wszyscy zawsze „o, to ci z S”. Byliśmy chłopakami w wieku dojrzewania, jakoś miano przed nami respekt, podobało nam się to.

***

My, przyjezdni, mieszkaliśmy w internacie. Nikt nie miał nad nami kontroli, a czasu wolnego było sporo. To jest tak, że klub niby wziął nas pod skrzydła, ale wszyscy przerzucali się odpowiedzialnością. Rodzice, wiadomo, byli daleko, nie mogli nas pilnować. W internacie twierdzili, że powinien się nami zajmować klub, w klubie, że po treningach czuwa internat. Kończyło się na tym, że na przykład całego naszego piętra, gdzie było czterdzieści osób, pilnował jeden wychowawca Zbyszek. Czasem się wkurwił, tupnął nogą, to się rozeszli wszyscy po pokojach – Zbyszkowi odpierdala, trzeba chwilę przystopować. Ale potem wyjebane. Jak była cisza w pokoju to jakie mają podstawy by wchodzić, kontrolować? Właściwie mogłeś robić wszystko. Jako piłkarze nadawaliśmy ton całemu internatowi.

W liście pisałeś o urwanych kranach.

Z nudów głupoty strzelają do głowy. Jak był śmigus dyngus to cały internat pływał tak biegaliśmy z wiadrami. Krany jak mówisz, też nie wiadomo po co. Chyba osrane kible też się zdarzyły, stolec zostawiony dla żartu na desce. Bo co, nie ma odpowiedzialności żadnej, bo kto złapie za rękę. Te filmiki, które wytykano Drewniakowi – widziałem takich bez liku. Nie dziwiło mnie, że powstały, ale że wypłynęły. My też zbieraliśmy się w największym pokoju, organizowało się jakieś jaja, jakąś dyskotekę, szło się do dziewczyn na dół, bo dziewczyny też były w internacie. Kiedyś okazało się, że jedna z nich chodziła ze skinem z osiedla, ale rzuciła go dla mojego kolegi. Skin przyszedł wytłumaczyć, żeby się nikt nie wcinał, bo ona jednak jest ciągle jego, a mój kumpel: ja jestem z Jagiellonii, co ty mi możesz. Wkrótce pod internatem mieliśmy dwudziestu skinów. Wydziarani, łysi, jakieś swastyki, przyszli z pałami i psami na smyczy. Zaproponowali ustawkę po piętnastu, w internacie nie trzeba było wiele mówić.

Poszedłeś?

Poszedłem, wszyscy poszli, ustawiliśmy się za jakimiś warsztatami. Przybiega jeden, już chcemy dać mu w dziurę, a on – chłopaki, zmiana planów! Weźcie ilu chcecie. My już zdziwieni, kurwa, miało być po piętnastu, o co chodzi, a tu zza winkla wybiega dwudziestu, znów sami skini z pałami. Uciekaliśmy gdzie tylko można.

Pisałeś w liście, że „zdobyć marihuanę to było jak zdobyć paczkę fajek. Zdobyć gram prochu to jak iść do znajomego lekarza po receptę”.

Żeby było jasne: nie wszyscy w to szli, nawet nie większość, a jednostki. Ale tak, zdobyć trawę to jak splunąć, a widok kogoś, kto siedzi na prochu trzeci dzień i nie śpi, nie był widokiem niespotykanym. Pamiętam jak jeden kolega poszedł naćpany na trening. Tydzień nie przychodził, powiedział trenerowi, że ma kontuzję, i było tylko: dobrze, masz kontuzję to masz kontuzję. No ale po tym tygodniu chciał się pokazać, walnął ściechę przed zajęciami. Mieliśmy gierkę i zasuwał jak traktorek. Trener krzyczał: patrzcie na Mateusza (imię zmienione – przyp. red.)! Dopiero co kontuzję miał, a jak zasuwa! Zobaczcie jak mu zależy! Polatał pół godziny, padł i mówi: co mi jest? Serce wali mi jak młotem.

– Trenerze, chyba jednak przegiąłem, nie powinienem po kontuzji aż tak się przeciążać.
– Dobrze Mateusz, to idź do szatni.

A on zżółkł, serce chciało mu z piersi wyskoczyć. Trenerzy nawet nie mieli świadomości co się naprawdę dzieje. Albo za bardzo nam ufali albo woleli nie sprawdzać. Gdy się dowiedzieli to nawet działali: pamiętam do trenera Karalusa nigdy nikt nie pyskował. Miał taki zwyczaj sprzedawania kuksańca w brzuch. Chłopy po dwa metry, co jednym ruchem ręki mogliby zabić, a każdy tylko brzuch napinał, żeby tak nie bolało. Kiedyś matka się poskarżyła trenerowi, że jej syn nie wrócił do domu na noc. Nie powiedziała tego, żeby coś z tym koniecznie zrobił, ale po prostu, że coś takiego się stało. To był gość, który komu chciał mógł napierdolić, a tu starszy pan do niego podchodzi i go wali w łeb: „Co ty robisz! Matkę masz przeprosić!” Wychowawca twardy. Ale nikt nie narzekał, miał szacunek. Gdy jechaliśmy do drużyn takich jak Wizna parodiował nas: „o, ja to jestem z Jagiellonii, o ja to to, ja tamto!”. Przestrzegał tak, że musimy być pokorni.

Czyli miał to podejście do was i troskę o to, że nie tylko liczy się to jak ktoś poda, ale żebyście też poza boiskiem mieli odpowiednią mentalność.

O podania też dbał, nie martw się. Potrafił klęknąć i dwadzieścia minut ustawiać ci stopę, żebyś miał lepszą technikę. Poza tym tak, próbował nas wychować, ale to był trening i koniec. Później robiłeś co chciałeś.

***

Łatwo o dziewczyny ze statusem piłkarza?

Bardzo łatwo. W szkole jak były w grupie, to niby ich nie obchodziliśmy. Niby jesteśmy pozerami, głąbami. Ale później szukały kontaktu w necie czy na imprezie. Z naszej strony było podejście: ja jestem pan piłkarz i mogę zmieniać dziewczyny co weekend. Idę do klubu, nie ty to następna, nie ty to następna. Był brak szacunku taki, nie dziewczyna, a szlaufa. Kiedyś dostałem numer do dziewczyny od kolegi, mówi: pisz do niej. Piszę, a ona: „i tak ci nie dam dupy”. Myślę o co tu chodzi, co to za laska, piszę, żeby usunęła mój numer. Za dwa dni już sama „co tam” wysłała. Coś je do nas ciągnęło, jakiś status, czy też raczej: pozory statusu. Nawet te inteligentne, naprawdę ogarnięte, późniejsze studencki świetnych uczelni, lgnęły do nas. Aż czasem się dziwiłem.

Łatwo urosnąć przez powodzenie wśród dziewczyn. Ego się pompuje.

Mieliśmy do szkoły rzut beretem, więc ja to chodziłem na luzie, w dresie, wygodniej mi było. Ale chłopaki często szykowali się jak na imprezę. Włosy odpicowane, ciuchy najlepsze, Giorgio Armani. Jak do Turcji dwóch pojechało na obóz, to zaraz wrócili z drogimi zegarkami, ubrani w same prestiżowe marki i największy napis na koszulce. Wszystko miało krzyczeć „ja jestem gość”, „ja jestem piłkarzem Jagiellonii”, „patrzcie na mnie”!

Dużo wolnego czasu, podniesiony status wśród rówieśników, a przede wszystkim rówieśniczek, już jakieś pieniądze. Łatwo się zachłysnąć.

I widzisz, byliśmy najstarszym rocznikiem w internacie potem, to młodsi brali z nas przykład. Przyszedł 97 i patrzył na starszych. My wymykaliśmy się na imprezę, to oni też myśleli: spróbujemy za tydzień. U nas ktoś coś palił albo wciągał, to i oni nabierali ochoty na eksperymentowanie. Popełniali te same błędy co my. Piłkarsko może wyglądali jakoś, ale mentalnie nie. Nie widziałem tego, że są zaprogramowani na sukces, że chcą coś osiągnąć. Pamiętam jakieś wciąganie tabaki – nic groźnego, ale gdy robi to 12, 13 latek, to on nie wie do końca jeszcze co to jest, on się tym bawi już w sensie popisówki.

O dziewczynach piłkarzy pisał ostatnio Krzysztof Stanowski, nie wiem czy czytałeś felieton. Chodziło o to, że do piłkarzy lubią przyssać się pijawki, a za sukcesem niejednego stoi też w cieniu ona – ta, która zapewnia spokojny dom, która pilnuje.

Tu było zazwyczaj tak, że jeśli chłopak związał się z dziewczyną, to ona wymuszała na nim, żeby życie było na jeszcze wyższym statusie. Tu musimy iść do klubu, tu musimy się pokazać. Nie pamiętam by jakaś mówiła – skup się na sporcie, jestem przy tobie. Nie, one chciały błyszczeć, samemu poczuć status. A ten status, to życie – to jest kolos na nogach z waty. Są pierwsze pieniądze, ale brakuje świadomości. My nie mieliśmy nawet jednych choćby zajęć z psychologiem. Trener jest, ale on ma dwudziestu zawodników, ileś jeszcze innych zajęć – nie pokieruje tobą, nie znajdzie czasu.

***

Napisałeś mi w liście: „Wgląd w oceny zaczynał się pod koniec roku szkolnego. Trener pytał „zdasz?”. Pamiętam, że w ostatnim tygodniu przed wystawianiem ocen trener w szkole pojawiał się codziennie. Często z jakimiś upominkami dla nauczycieli tylko po to żeby przepchnąć do następnej klasy swoich zawodników. Jak pytałem ich czy naprawdę to tak ciężko pogadać z nauczycielem i coś tam zrobić żeby dostać te marne 2, to odpowiedź zawsze była ta sama „daj spokój, Rysiek przyjdzie i załatwi”.

Trener przychodził z kwiatkami albo w sali chemicznej pojawiały się nowe tablice. Potem śmiał się: „kurde, zobacz, ile ja dla ciebie zrobiłem!”. Nie było to, żeby przepchnąć ucznia, ale żeby trochę nauczyciela urobić aby w ogóle dostał szansę. Nauczycielka mówiła: panie trenerze, pół roku się nie uczył, to jak się ma teraz tego nauczyć? A trener odpowiadał: ja zrobię, że się nauczy! Chłopaki kajali się i z wielkim trudem, ale coś tam próbowali.

Jak bywało na lekcjach?

Trener przychodził i pytał o zachowanie, a nauczyciele – wszystko w porządku. Jakby się nas bali, bo przecież bywało różnie. Jak nauczyciel postawił swoje warunki i nie pozwolił wejść sobie na głowę to był spokój. Pamiętam matematyka… w szkole był wymóg, że wszyscy muszą chodzić w kapciach. Zwykłych kapciach! Przyjechałem i myślę sobie, że nie no, nie będę w kapciach chodził. Przyszedłem w adidasach, a on do mnie – nie wejdziesz. Albo zdejmujesz buty i zostajesz w skarpetach albo się zmywaj. No i siedziałem w skarpetach. Na drugim biegunie młoda fizyczka, która na początku powiedziała nam „dobra, to trochę na luzie, bo ja wiem, że wy jesteście matoły”, a na drugich zajęciach już płakała. Na trzecich już jej nie było. Potrafiło polecieć „ty kurwo”, rzucanie papierkami, takie rzeczy. Bała się przyjść do nas.

To też działało demotywująco, jak trener wam było nie było jakoś pomagał załatwiać prześlizgnięcie do następnej klasy, a w ogóle szkoła była tematem poruszanym w ostatniej chwili.

Jak podpisywałem umowę to niby miały być premie za dobrą naukę, ale potem nic takiego nie miało miejsca. Nie mam pretensji o to, ale stwierdzam fakt. Był taki młody bramkarz, Lipka, często jeździł na pierwszy zespół. Ba! Nawet był na kilkudniowych testach w Atletico Madryt. Ponoć sam Probierz mu powiedział: „skup się piłce, szkoła ci chleba nie da.” Nie wiem, nie byłem przy tym, ale jeśli takie słowa, nawet jeśli powiedziane było to pół żartem, zostają z tyłu głowy. A w tym środowisku, gdzie trenerami w większości są ci, którzy coś osiągnęli, a masz też styczność z pierwszym zespołem, tym bardziej łatwo o takie przekonanie.

***

Słyszałem, że żywienie w internatach potrafi być wesołe. Jak było u was?

Stołówka przy szkole, gdzie jedli uczniowie i internat. Mieliśmy trzy złote dziennie na osobę. Racje żywnościowe śmieszne. Nie miało to nic wspólnego z dietą sportowca. W poniedziałek na śniadanie kawałek serka topionego, kawałek masła i chleb. Obiady – przysłowiowy pies pomielony z budą. Makaron, ser i keczup na to. Inny razem hamburgery z biedronki. Takie rzeczy.

Młody sportowiec z akademii z dietą za trzy złote dziennie.

Apelowaliśmy wiele razy: trenerze, my gówno jemy. Powiedział, że pogada, przekazał, i faktycznie, kluby był otwarty, żeby przeznaczyć 15 złotych na osobę. Tylko problem był w tym, że wszyscy jedzą na stołówce to samo, szkoła i władze internatu nie chciały dopuścić do sytuacji, gdy my jemy jakiś wypas, a reszta byle co. Więc nie udało się nic załatwić. Już szczycono się, że jesteśmy akademią, a my zamawialiśmy pizzę bądź robiliśmy w McDonaldsie konkurs kto wpieprzy więcej.

***

Ci z Białegostoku – niektórzy od czwartej podstawówki byli w Jadze. Jak ktoś tyle lat jest w klubie to nie ma siły, żeby nie wierzył, że piłka ułoży mu życie. Wszyscy wierzą, że zostaną wielkimi piłkarzami. Jak przyszedłem w drugiej liceum, to że tak powiem, ogień był w pełni. Pełna wiara, pełne zaangażowanie. Nie przychodziło do głowy, że coś się może nie udać. Rodzice zapaleni, no bo chłopak trenuje w Jagiellonii, trochę wyłączają się z odpowiedzialności, bo jest klub, ale klub robi sobie spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością.

Zacytowałeś mi w liście „Małego Księcia”: „stajesz na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś”.

To mi się wydaje klucz, taka świadomość wychodząca od klubu, przez rodziców, po młodych kandydatów na piłkarzy. W pewnym wieku oni powinni być coraz bardziej uświadamiani, że sorry, ale mały odsetek dochodzi do zawodowstwa, wszyscy się nie pomieszczą. Nie będzie tak, że wszyscy jak tu stoimy wkrótce będziemy stanowić pierwszy zespół. Nie ma natomiast zachęty, chłopaki, pracujcie nad czymś rezerwowym.

Nigdy nie padał temat: a co jak ci nie wyjdzie w piłce?

Nie było takiego tematu. Nie chciano o tym mówić, nie chciano o tym myśleć. Klub też nic nie robił w tym kierunku, żeby ktoś pomyślał o planie B. Mówiłem czasem: człowieku, chociaż się angielskiego ucz, przecież to i w piłce się przyda! A on nie, bo nauczycielka trudna, nie warto chodzić, bo jak poszedłeś to dostawałeś pałę. W ostatniej klasie już widać było, że do niektórych docierała prawda – nie przebiję się. Zaczęli odpuszczać, iść w inną stronę.

Jak do tego podchodzili, normalnie, że szukam sobie pracy albo idę na studia, czy jednak był wstrząs?

Większość była zdołowana. To były chłopaki, którym ktoś kiedyś wmówił, że będą piłkarzami, utrwalał tą wiarę przez lata. Na to postawili, szli tylko w tym kierunku, usprawiedliwiając piłką na przykład olewanie szkoły.

Nawet klub specjalnie zorganizował klasę, w której nie oszukujmy się: było to łatwiejsze.

Całe życie wokół tego się kręciło. Wspólne wypady na mecz, ciągłe treningi. A potem nagle zaczęło do nich dochodzić, że jednak nie mają w tym przyszłości. Nie było tak, że aha, w piłce nie dam rady, to trzeba skupić się na szkole. Po tylu latach olewania to nawet po prostu trudne. Nie było ich ani w szkole ani na treningach. Mieli szansę na maturę, a po niej otwarte drzwi, ale wielu rozmieniało się na drobne. Piłka była wcześniej na pierwszym miejscu, a teraz co?

A teraz trudno znaleźć coś, co by organizowało życie.

Była piłka, nie ma piłki. Za trzy miesiące kończy się szkoła i co dalej? Nie wiadomo. Klub o tym nie myślał, nie było pomysłów. Ja myślałem tak: gdzieś się mogę załapać, do 2, 3 ligi. Będę zarabiał 1500 złotych, a teraz 1500 złotych to jakbym pana Boga za nogi złapał – co z takimi pieniędzmi robić. Ale będę miał 25 lat, żonę albo dziewczynę, jak się utrzymać? Będę chciał coś poważnie myśleć, a tu perspektywy nikłe. I zawsze miałem z tyłu głowy, że jakaś kontuzja albo coś i jestem w kropce. Widziałem jak na marginesie lądowały przez to znaczące postacie drużyny. Nie było takiego patrzenia, że bardzo się tym zajmujemy – jeśli kontuzję łapał naprawdę dobry, to może miał szansę na rehabilitację w pełnym wymiarze, ale inni, dziękuję, na twoje miejsce ktoś się znajdzie. Dlatego wiedziałem, że muszę się zabezpieczyć. Wymyśliłem sobie, że pójdę do Dęblina do Wyższej Szkoły Sił Powietrznych. Rozszerzona matematyka, geografia, fizyka, testy sprawnościowe. Powiedziałem o tym trenerowi i nie robił problemów, ale jak jechaliśmy na mecz to dostałem pytanie: czy jestem na sto procent w piłce. Czy można na mnie liczyć. Powiedziałem: trenerze, póki tu jestem, to tak.

Czyli jednak trochę tak było, że wypracowujesz sobie rezerwową opcję, a jakby przez to tracisz.

Trener pytał, czy jestem na maksa, bo może kogoś innego wziąć za mnie na mistrzostwa – miało być zgrupowanie w Supraślu, kadra była jeszcze nieznana. Dopiero później pomyślałem, że to trochę dziwne pytanie, takie trącące lekko szantażem. Ja tylko potrzebowałem logistycznego planu, że jak mecz jest dwa dni po moich testach sprawnościowych w Dęblinie, to jak mam dotrzeć. Czy mnie zabiorą czy dojechać. Ja mówiłem, że do samego Kluczborka dojadę, ale koniec końców nie wiedziałem na czym stoję. Nie wiedziałem czy jestem w kadrze na mecz, dopiero w Dęblinie jak już byłem zadzwonił trener: jesteś gotowy, chcesz jechać? Poczekałem na nich na stacji Warszawa Wschodnia i mnie stamtąd zgarnęli.

Szkołę ukończyłeś z wyróżnieniem, ale w Dęblinie nie studiujesz.

Nie. Brakło trochę punktów z fizyki.

Myślisz, że gdybyś trafił do liceum nr 2 tak jak chciałeś od początku, albo gdybyś w ogóle nie był w akademii, to tych punktów było trochę więcej?

Nie da się czasem hipotetycznie nie pomyśleć, że może bym zdał maturę trochę lepiej. Teraz jak studiuję to przyznam, że rozleniwiłem się w przez te dwa lata w klasie sportowej, dużo trudniej znowu złapać tak pracowity tryb.

Twoim zdaniem trudno jest czasowo wypracować plan B jak grasz w piłkę juniorsko?

Da się sto procent dać piłce i sto procent nauce. Możesz to zrobić, są warunki. Szkoła to 6-7 godzin dziennie, trening 2-3, potem jest czas wolny. Masz go dość, by to ogarnąć, trzeba tylko chcieć.

Kolega dziennikarz mówił mi, że młodzi piłkarze z pierwszego zespołu mają najtrudniej.

Tak, wtedy ambitniejsza szkoła nie wchodzi w grę, za często cię nie ma. Treningi pierwszego zespołu są w dzień, kolidują z lekcjami, wracasz, następny trening, regeneracja, do tego obozy. Na przykład Bartek Pawłowski cały czas trenował w pierwszym zespole i latem nie ma problemu jeśli chodzi o zgrupowania, ale zimowe? To jest koniec semestru. Pamiętam taką sytuację na geografii, przyjechał prosto z Turcji. Przyszedł i zapytał co ma zaliczyć. Ten temat, ten temat, ten temat, no dobra, poproszę te sprawdziany. Trzy pisał na lekcji i dał radę: 3, 4, 5. Zdolny chłopak, normalnie maturę zdawał, miał indywidualny tok nauczania, nie odpuszczał – to wszystko jest do załatwienia jak ktoś chce. Dla wielu innych jest to natomiast życie na usprawiedliwianiu się i ślizganiu. W szkole mi nie idzie, ale nieważne, bo jest piłka. Ale piłka się skończy, to tracisz grunt pod nogami. Kapitanem był u nas chłopak, którego gdy pierwszy raz zobaczyłem, to pomyślałem: ale piłkarz. On to zrobi karierę. Charyzma, umiejętności, konkretny środkowy obrońca. Byłem pewien, że wypłynie, niestety nie wyszło, olał piłkę, szkołę, miał załamanie i teraz częściej spotkasz go z piwkiem w ręku niż na chociażby orliku. Inny fantastyczny skrzydłowy, dynamit w obu nogach. Wszystkie reprezentacje zaliczał. A potem rozmawialiśmy w internacie i to były gadki w stylu: kurde, niosłem 20 gramów, a tu policja, ledwo zdążyłem wyrzucić. Nawet z Mikołajek pamiętam dwa wielkie talenty. Jeden miał zabawowy styl życia, i jak opowiadał o internacie w Olsztynie to przez pryzmat codziennego bonga. Drugi, jeszcze zdolniejszy, zdyscyplinowany, spokojny, z dobrymi wynikami w nauce, dostał w pewnym momencie propozycję z Widzewa, wówczas ekstraklasowego. Rodzice zablokowali, powiedzieli, że nie pójdzie, bo za daleko i ma skończyć gimnazjum w Olsztynie. Załamał się. Gość zniknął piłkarsko i niestety życiowo też ciężko z nim, chyba jest teraz na terapii uzależnień. To też lekcja dla rodziców, bo ci niby chcieli dobrze, ale to były jego marzenia, które mu pogruchotali nawet z nim nie rozmawiając.

***

Talentów mamy pełno. Niczym nie ustępujemy. Ale ile jest teraz książek, z których jasno wynika jak piłka łączyła się z alkoholem – Sypek, Król i inne. To się zazębia, zostało w środowisku i w jakimś stopniu przekazane zostało kolejnym pokoleniom. Potrzeba jeszcze dużo pracy by te uwarunkowania wybić z głów, bo to siedzi w ludziach. Starsi trenerzy, którzy wychowali się w czasach, kiedy to wszystko było na początku dziennym, może też przez to nie tępią tak tych patologii. Nie wiem, tęgich głów trzeba, żeby to rozwiązać.

Dla mnie to była przygoda życia. Nie mam żadnych pretensji, fajnie było to wszystko poznać, zobaczyć, dotknąć. Być częścią tego świata, chodzić za darmo na mecze, oglądać treningi pierwszej drużyny. Z odpowiednim podejściem da się połączyć piłkę na sensownym poziomie i coś jeszcze. Ale to jest kwestia odpowiedzialności. Ja też nie wiem co by było jakbym zaczął w akademii od podstawówki. Trzeba edukować rodziców, trenerów, a ostatnim elementem układanki jest młody piłkarz. Ja to sobie wyobrażam, że powinna być inna struktura. Gówno wiem, ale może to jest zdroworozsądkowe: jakiś koordynator, który ma wgląd w oceny, w zachowanie w szkole i na treningach, który wie też co kto robi w wolnym czasie. Taki, który ogarniałby całość.

Trener Karalus mówił: „jak wychodzisz na mecz, musisz mieć czysty umysł! Jak masz problemy z dziewczyną, jak masz problemy w domu, jak masz problemy ze sobą, to będą problemy na boisku!”. Ale to trzeba też wyegzekwować, a nie tylko wymagać. Kluby zachowują się trochę jak ojciec po rozwodzie, który daje dziecku 500 złotych co miesiąc i to cała poświęcona przez niego uwaga. Mówi: przecież masz warunki, masz wszystko, czemu tak się zachowujesz!? A przecież to kompletnie nie o to chodzi. To wszystko są wartościowi ludzie, którymi ktoś źle pokierował. Ktoś im coś wmówił, oni w to uwierzyli, a potem było za późno.

PS: Jeśli chcecie do mnie napisać w jakiejś sprawie – nie krępujcie się. Tu Skrzynka FB  a tu mail: leszekmilewski@poczta.fm.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...