Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

24 lutego 2016, 10:06 • 5 min czytania 0 komentarzy

Przepraszam. Największe, najtrudniejsze i jednocześnie najmocniejsze słowo. Nie ma sensu szczególnie rozwodzić się nad tematem Lecha Wałęsy, skoro tak dokładnie, dobitnie i celnie opisał to wczoraj Krzysztof Stanowski, ale jedno nie daje mi spokoju. Potęga przeprosin. Pokornego przyjęcia, że niestety nie udało się przejść przez życie bez zrobienia jakiegokolwiek błędu.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Wczytuję się w często bezlitosne tyrady dotyczące ujawnionych akt. Jasne, jest sporo szydery z regularnych zwycięstw w totalizatorze sportowym, jest sporo ostrych słów o udokumentowanych donosach. Mam jednak wrażenie, że najmocniej krytykowana jest nie działalność TW “Bolka”, ale działalność Lecha Wałęsy w wolnej Polsce, w latach 1989, czy nawet 1995-2016. Cieszy mnie ogromny rozsądek wśród większości opinii, które przeczytałem. Nikt nie mówi, że każdy powinien urodzić się Witoldem Pileckim, że honor powinien być najwyższą wartością nawet w najcięższych czasach. Wszyscy dostrzegają, że łatwo się pogubić, łatwo dać się złamać, łatwo w imię dobra najbliższych, czy nawet próżności albo chciwości postąpić wbrew swoim moralnym zasadom.

Gorsze jest życie w kłamstwie, albo wręcz bezpardonowe ataki na tych, którzy starają się dotrzeć do prawdy. Nigdy nie zapomnę tekstu bodaj w “Do Rzeczy Historia”, polityczna fikcja o tym, jak Lech Wałęsa pod wpływem swojego spowiednika na Jasnej Górze decyduje się przyznać do ciemnych kart życiorysu. Jego szczere wyznanie wytrąca wszelkim szantażystom z rąk ostatnie argumenty. Kiedy? Właściwie bez różnicy. Połowa lat osiemdziesiątych, 1990, nocna zmiana? Ba, nawet później, po przegranych wyborach, może już w XXI wieku? Rety, mam wrażenie, że nawet teraz, już po wizycie wdowy po Kiszczaku w IPN-ie, słowo “przepraszam” praktycznie skończyłoby sprawę.

Jedno słowo, które przekreśliłoby cztery dekady kłamstwa.

Zamiast tego mamy osiemnaście wersji, czasem nie nadążają za nimi obrońcy Lecha Wałęsy, wszystko zaś przeplatane fotkami z Miami zamieszczanymi na “mirko” oraz wywiadami, w których były prezydent dopuszcza się nawet obrażania tych, którzy byli represjonowani przez komunistów. To właśnie dzisiejsze zachowanie boli bardziej niż donosy w trudnych czasach. To właśnie chamskie, aroganckie i pełne narcyzmu wypowiedzi uderzają mocniej, niż dokumenty, z których część może być przecież nieprawdziwa.

Reklama

No i ta megalomania. “Sam tymi ręcyma”. Naplucie w twarz milionom, którzy nieśli go na ramionach. Na drugim biegunie zaś bohater najlepszego zdjęcia ostatnich dni w Polsce.

Odświętnie ubrany, skupiony, bezustannie analityczny, choć przecież równie dobrze mógłby wykonywać triumfalne tournee po Polsce. Człowiek, którego niemal zniszczono, zwycięstwo – bo tak to chyba trzeba nazwać – przyjął tak spokojnie, jak listonosz, który wrzucił właśnie list do odpowiedniej przegródki na listy. Klasa.

***

Druga rzecz, która zwraca moją uwagę w chaosie ostatnich dni. Olbrzymia bezradność pewnej części społeczeństwa, prowadząca do szalonych wypowiedzi. Wobec szoku przy jednoczesnym braku możliwości zrzucenia wszystkiego na faszystów i ksenofobów, obiektem najbardziej zaciekłych ataków stał się niespodziewanie… Jarosław Kaczyński. Za to, że “zbyt mało oberwał od komunistów, zbyt mało walczył o wolną Polskę i zazdrości Wałęsie”. Choć Jarosław w swoim stylu nienawistnie milczy, w Internecie trwa festiwal pocisków po liderze partii rządzącej. Wszystkich przebił tradycyjnie Ryszard Petru, zamieszczając memy i wypowiedzi sugerujące, że Polską rządzą dziś ramię w ramię Kaczyński i Kiszczak.

Reklama

Wszystko galopuje w tym tempie, że w komentarzach na Weszło wyszukałem prawdziwą perełkę. W jednym wpisie tradycyjna wyliczanka: “co ty zrobiłeś, kiedy Lech obalał komunę”, “trochę szacunku dla legendy” i tym podobne zakończone… atakiem na Antoniego Macierewicza. Chętnie cytuje się Frasyniuka, ale nikt nie pyta o zdanie Macierewicza, zakrzykuje się Morawieckiego. Pomieszanie z poplątaniem, tragiczna hipokryzja. Narracja o tym, że Kaczyński leczy kompleks nieinternowania i zieje nienawiścią do wszystkich bohaterów tamtego okresu, gdy jednocześnie ten sam Kaczyński ma pod bokiem choćby wspomnianego Macierewicza czy Wyszkowskiego?

***

Wczoraj Barcelona jak zwykle wygrała. Bayern grał z Juventusem, za moment pewnie PSG zagra z Katalończykami, potem znowu Real trafi na Juve, a jak nie teraz – to za rok. Cristiano Ronaldo jak zwykle strzelił fantastyczną bramkę, Messi przesądził o losach spotkania, Robben zszedł na lewą nogę i pokonał bramkarza rywali. Ostatni raz tak zaskoczony byłem, gdy roast Kuby Wojewódzkiego okazał się średnio śmieszny.

Jasne, wciąż ogląda się to z zapartym tchem (Ligę Mistrzów, nie Wojewódzkiego). Jasne, nigdzie – a może jeszcze warto dodać “nigdy”, albo chociaż “prawie nigdy” – tak dobrego futbolu nie zobaczymy, nigdzie indziej Messi, Neymar i reszta tej armady nie stworzą aż tak fantastycznego show. A jednak, coraz częściej łapię się na tym, że czekam nie na wtorki i środy, ale… czwartki. Czwartki, w które na murawy wybiegają całe zastępy zawodników z pucharu pocieszenia, Ligi Europy.

Pomijając najbardziej prozaiczny powód, czyli obecność w tych rozgrywkach ekip z bardzo przyzwoitymi załogami na trybunach – także boiska wciągają mnie mocniej, niż te w Paryżu, Barcelonie czy Madrycie. Oprawy Saint-Etienne, Galatasaray i tym podobnych to bardzo fajny akcent przypominający, że nawet w rozgrywkach organizowanych przez UEFA jest jeszcze kawałek miejsca dla fanatyków. Ale kluczowa w tym wypadku jest świeżość na boiskach i umiejętne zbilansowanie egzotyki (Midtjylland, Sparta Praga, Krasnodar) z markami bardzo zasłużonymi (Liverpool, Manchester United, Napoli, Fiorentina). W Lidze Europy mierzą się ci, którzy wciąż są na tyle uzdolnieni piłkarsko, by stworzyć świetne widowisko, ale jednocześnie na tyle słabi, by nie zdążyli się znudzić wylewaniem z każdej reklamy i każdego wydania wiadomości.

Gwiazdy z Marsylii, Bilbao czy Saint-Etienne, możliwość oglądania ich w europejskich pucharach, to trochę jak wejście za kulisy. Oglądasz aktorów gdzieś w garderobie, tuż przed wyjściem na scenę, którym w tym wypadku jest transfer do klubów z czołówki Europy. Widzisz De Bruyne’a rozsyłającego kolejne asysty jeszcze przed triumfalnym wejściem do Premier League. W podobny sposób śledzisz Konopljankę czy Luciano Vietto. Świat będzie nad nimi cmokał dopiero sezon czy dwa sezony później, a ty już możesz sprawdzać ich każdego tygodnia.

Liczba meczów to kolejny atut, piętnaście jednego dnia sprawia, że nawet najbardziej wybredni znajdą coś przyjemnego w odbiorze. Do tego dwie godziny rozgrywania spotkań, co oznacza, że najwytrwalsi mogą sobie zafundować znany z weekendów maraton od 19 do 23. Ceny biletów są naturalnie wysokie, ale jednak nie tak absurdalnie jak te na Ligę Mistrzów. Zdaje się, że również rodzaj publiki jest trochę inny, bardziej “oldskulowy”, bardziej… ludzki?

Razem to wszystko sprawia, że Ligę Europy traktuje jako mały przyczółek futbolu, gdzie kręcą się wciąż miliony, a nie miliardy euro, piłkarze, a nie roboty i kluby z duszą (Bilbao, Saint-Etienne!) a nie przedsiębiorstwa.

JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

Ekstraklasa

Mocny transfer wewnętrzny w Ekstraklasie? Legia zainteresowana młodym obrońcą

Szymon Janczyk
5
Mocny transfer wewnętrzny w Ekstraklasie? Legia zainteresowana młodym obrońcą

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...