Górnik Zabrze przerżnął prestiżowe Wielkie Derby Śląska i zrobił to w stylu, z którego nie jest łatwo się wybronić. Dlatego szczególnie nie dziwimy się doniesieniom mówiącym, że piłkarze Leszka Ojrzyńskiego po meczu nie byli skorzy do rozmów zarówno z dziennikarzami, jak i z czekającymi na nich kibicami. No bo co niby mieliby im wszystkim powiedzieć? Że dali z siebie wszystko, lecz przeciwnik był lepszy? Gówno prawda, po takim frazesie kilku gościom urosłyby nosy.
Druga część tego stwierdzenia oczywiście jest faktem, z którym ciężko polemizować – Ruch był lepszy. Ale pierwsza? Tu mieliśmy poważne wątpliwości. Mieliśmy, ale zostały one rozwiane po tym, gdy zobaczyliśmy powtórkę akcji, po której chorzowianie rozstrzygnęli spotkanie.
Zwróćcie uwagę na ten heroiczny powrót Janoty i Gergela. Albo z nami jest coś nie tak (może za dużo wymagamy?), albo panowie postanowili po prostu splunąć w twarz wszystkim, którzy zapłacili kilkadziesiąt złotych, by oglądać ich popisy.
Umówmy się – codziennie jesteśmy świadkami bardziej spektakularnych pogoni. Wystarczy wyjść na przystanek autobusowy i popatrzeć na ludzi, którym środek lokomocji ucieka sprzed nosa. Gdyby piłkarze Górnika wykazali się podobną determinacją, najprawdopodobniej bramka by nie padła, rozstrzygnięcie tego spotkania ciągle byłoby sprawą otwartą. A oni jeszcze w jego trakcie rozpoczęli pomeczowe rozbieganie.
O ile jeszcze Słowak mógłby sklecić jakąś linię obrony, bazując na tym, że miał za sobą już 80-minutowy występ, o tyle w przypadku Janoty nie znajdujemy żadnej wymówki. Przecież gość pojawił się na boisku sześć minut wcześniej! Zmienił Radosława Sobolewskiego i chyba sami możecie odpowiedzieć sobie na pytanie o to, jak w takiej sytuacji zachowałby się doświadczony pomocnik.
Najgorsze jest w tym wszystkim to, że w ogóle nie jesteśmy takim zachowaniem Janoty zaskoczeni. Gdybyśmy mieli kilka sekund, by streścić karierę tego zawodnika od momentu powrotu do kraju, wystarczyłoby pokazać właśnie tę sytuację. Ciągłe udawanie, pozorowanie starań jak w tym przypadku. Wiemy o tym my, wiecie pewnie również wy, a Leszek Ojrzyński ciągle udaje, że jest inaczej. I w 73. minucie wpuścił na boisko swoich “synków” – Janotę i Korzyma. Innymi słowy – zamiast rzucić tonącej drużynie koło ratunkowe, posłał w jej kierunku pięciokilogramowy głaz. Naprawdę podziwiamy determinację, z jaką ten utalentowany trener strzela sobie w stopę.