Reklama

Wyjechali by… wrócić. Dwóch muszkieterów rusza na podbój Europy

redakcja

Autor:redakcja

28 stycznia 2016, 10:36 • 3 min czytania 0 komentarzy

Dla pierwszego wyjazd do silniejszej ligi był wówczas jak złapanie Boga za nogi, dla drugiego – naturalną koleją rzeczy. W dzisiejszej kartce wspominamy dwóch legionistów, którzy nie tak dawno ruszyli na podbój Europy. Ich historie są kompletnie różne, ale łączy ich jedno: obaj po jakimś czasie wrócili do Legii.  

Wyjechali by… wrócić. Dwóch muszkieterów rusza na podbój Europy

***

28 stycznia 2009. Jakub Wawrzyniak odchodzi do Panathinaikosu. W czasach, kiedy do Grecji jeździło się jeszcze grać w piłkę, a nie tylko zajadać musakę i wygrzewać się w greckim słońcu. Już wtedy przylgnęła do niego łatka zastępcy piłkarza nieistniejącego. Był regularnie powoływany na kadrę, ale czy sportowo się w niej bronił – sprawa mocno wątpliwa. Ale mowa o reprezentacji, w której z lewą stroną kombinowano na przeróżne sposoby. A to Golański, a to Krzynówek, a to Gancarczyk, a to Wojtkowiak, a to Dudka… O tym, że w tej części boiska mamy wakat, nikt nawet nie dyskutował. No i z tego wakatu skorzystał Wawrzyniak.

Jak poszło mu w Grecji? Sportowo – a i finansowo, przynajmniej na papierze – wyglądało to całkiem nieźle. Co najważniejsze: grał prawie wszystko. Nawet w arcyprestiżowych meczach Panathinaikosu w 1/8 Ligi Mistrzów rozegrał niemalże dwa pełne spotkania. Naprawdę dawał radę.

Miał tylko jeden mankament: oponkę na brzuchu.

Reklama

Jak się skończyła próba jej zrzucenia, wszyscy doskonale pamiętamy. Kontrola antydopingowa, dyskwalifikacja, koniec marzeń o podbijaniu Hellady. Sprawa Wawrzyniaka to świetny dowód na to, jak ciężkim problemem jest doping wśród piłkarzy. No bo tak – z jednej strony można pastwić się nad Wawrzyniakiem i kategorycznie stwierdzić, że spaprał sobie wtedy karierę (i tak wrócił do poważnego futbolu, ale kto wie, co by było, gdyby…). Z drugiej – kupił środek wspomagający spalanie tkanki tłuszczowej, a takie specyfiki to w świecie futbolu nic nowego. Spytał klubowego lekarza o zgodę na spożycie? Spytał. Przeanalizował dokładnie skład tego, co bierze? Przeanalizował. Został ostatecznie uznany za naszprycowanego koksiarza? Został.

***

28 stycznia 2012. Borysiuk decyduje – jednak Niemcy. Wielu sądziło, że Kaiserslautern to dla Borysiuka klub… za słaby. Że taki gość jak on powinien mierzyć wyżej, a średniak Bundesligi to dla niego zbyt niskie progi. Z dzisiejszej perspektywy – absurd. Niemiecki klub wydaje się taki… idealny. Skrojony na miarę. Nie można powiedzieć, żeby w nim utonął, ale nikt zdrowy psychicznie nie postawi też tezy, że wyrobił sobie w nim taką markę, iż dziś jakikolwiek klub z Bundesligi przyjąłby go z otwartymi ramionami.

Wszyscy zrobili na tym dobry biznes. Borysiuk, bo zaliczył pierwszą prawdziwą weryfikację umiejętności, i Legia – bo dwa miliony euro za defensywnego pomocnika – obojętnie jak młodego i doświadczonego zarazem – to dobry wynik. Pierwsze 1,5 roku grał niemalże wszystko. Potem… No potem już nie. W rozmowie z Weszło przedstawiał to tak:

– Ciężko o jakiekolwiek wytłumaczenie. Po kilku kolejkach zmienił nam się trener, usłyszałem, że wszyscy dostają białą kartę i w pierwszym meczu postawił na zawodników, którzy do tej pory nie zawodzą, bo idzie nam kapitalnie i wygraliśmy większość meczów. Przed tygodniem trener oznajmił mi wprost, że jest zadowolony ze środkowych pomocników i nie ma szans wstawić mnie do składu. Wypadam z tej karuzeli… Jeszcze nie kontaktowałem się z zarządem, ale w styczniu pewnie gdzieś zostanę wypożyczony. Występuję tylko w rezerwach, żeby zachować rytm meczowy, ale – nie oszukujmy się – nie jest to szczyt moich marzeń.

Później wypożyczenie do Wołgi Niżny Nowogród, gdzie także nie grał, no i powrót do polskiej ligi. Pocieszający w tej historii jest fakt, że Borysiuk wciąż może sobie powiedzieć, że najlepsze jeszcze przed nim.

Reklama

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...