Wiem, że Messi i Ronaldo strzelili o milion goli więcej, wiem, że był zastęp piłkarzy regularniejszych, mających znacznie dłuższe “okienko wielkości”. Takich, którzy idąc nocą do garażu muszą uważać by nie zabić się o jakiś Puchar Świata, mistrzowską paterę albo jeden z tuzina przykurzonych superpucharów. Nie zmienia to jednak faktu, że nikt nigdy nie zrobił na mnie większego wrażenia niż Ronaldinho u szczytu. To było coś zupełnie innego, coś, czego nie widziałem ani wcześniej, ani później. Mówimy o piłkarzu, który wyciągał królika z kapelusza w co drugim kontakcie z piłką. O piłkarzu, który miewał efektowniejsze przyjęcie niż inni bramki życia.
***
“Ronaldinho convirtió al Barça en un club global” – tak kilka dni temu powiedział Bartomeu i myślę, że tłumaczenie jest zbędne. Na dziesięciolecie sprowadzenia Gaucho na Camp Nou klubowa telewizja wydała wymownie zatytułowany dokument “When Barca smiled again”.
Barcelona jest niekwestionowaną potęgą i superklubem dostatecznie długo, by wielu z was zapomniało – bądź z racji wieku nie miało szans pamiętać – że kiedyś stała z innymi szeregu. Oczywiście, że była wielką marką, ale firm o porównywalnej sile – bądź większej – było w Europie co najmniej kilkanaście. Pamiętacie jeszcze dlaczego Ronaldo po zdobyciu Złotej Piłki i strzeleniu 47 bramek w sezonie, gdy świat oszalał na jego punkcie, poszedł do Interu zamiast stać się fundamentem Blaugrany?
Bo Barca stała się za krótka. Moratti lekką ręką pokrył klauzulę, a Brazylijczykowi podwoił kontrakt. Wpędzający w kompleksy transfer Figo? Więcej niż zdrada piłkarska – cios w dumę wszystkich Katalończyków, w cały region. Perez stał się wrogiem numer jeden, w Portugalczyka rzucono świńskim łbem, przede wszystkim jednak bolało, że Barcelona nie miała argumentów, by swoją największą gwiazdę zatrzymać.
Barcelona przed przybyciem Ronaldinho to studium chaosu i frustracji, twórcy wspomnianego dokumentu trącają nawet struny depresji Camp Nou. Prezydentura Gasparta między 2000 a 2003 to drużyny prowadzone przez tak zapomnianych dziś szkoleniowców jak Serra Ferrer czy Rexach, rozpaczliwa i katastrofalna w skutkach próba ponownego romansu z van Gaalem, Radomir Antić w roli ratownika. To transfery gości jak Christanval czy Anderson, których na karuzelę wrzucał nawet Grzegorz Pater. W 2003, gdy w Katalonii pojawiał się Ronaldinho, Rivaldo właśnie odbierał Bidone d’oro dla najgorszego piłkarza Serie A, zespół natomiast sposobił się do walki w Pucharze UEFA, do którego awansował w ostatniej kolejce.
Pomyślcie jakim imperium jest dziś Barcelona. Liga Europy wywalczona w ostatniej kolejce? Prędzej Stawowy za dwa lata awansuje z Widzewem do Champions League.
Jakby rozczarowań było mało, Real przeżywał czasy świetności. Era Galacticos, wielkie nazwiska za wielkie kwoty, gwiazdozbiór nie pozbawiony wad, ale elektryzujący magią nazwisk, intensywnie budujący globalną markę. Barcelona tymczasem była na etapie poszukiwania swojej tożsamości, zagubiona i nie wiedząca dokąd zmierzać.
Pamiętacie, że następca Gasparta, Laporta, w dużej mierze wygrał prezydenturę na plecach Beckhama, który miał zameldować się na Camp Nou? Kolejna fanga prosto w nos: Beckham ląduje na Bernabeu. Barca znowu przebita, znowu przez największego wroga, ależ to musiało rozjuszyć kibiców. Decyzja jednak dziwić nie mogła, skoro “Królewscy” montowali historyczny skład, mierzyli w zdobycie Champions League, a Barca od pięciu lat nie wygrała nic, żadnego najmarniejszego choćby trofeum, poza tym była placem budowy z perspektywą gry w UEFA Cup z Matadorem Puchov na słowackim wygwizdowie (na wyjeździe 1:1).
Ronaldinho, plan B, zresztą widać dlaczego. Kim w zasadzie wtedy był? Pierwszy sezon w PSG to lawirowanie między ławką i pierwszym składem. Luis Fernandez narzekał, że Brazylijczyk więcej uwagi poświęca paryskim nocnym klubom niż treningom, a powroty z wakacji w Brazylii zajmują mu wieczność. W drugim sezonie PSG zajęło jedenaste miejsce w tabeli, najgorsze od piętnastu lat. Z Pucharu UEFA wyleczyli ich na dość wczesnych etapach najpierw Rangersi, a rok później Boavista. Jeśli Laporta rekrutowałby patrząc na dokonania w europejskich pucharach, większe szanse na angaż miałby Maciej Żurawski.
Wiedziano, że to gość z wielkim potencjałem, co okazjonalnie w PSG pokazywał, zwykle na tle czołówki. Ale do tamtej pory nawet nie posmakował Ligi Mistrzów, w której długie rajdy zawsze były ambicją Barcelony. Nawet nie zakręcił się wokół mistrzostwa Francji, a teraz miał za zadanie prowadzić do triumfu w wadze cięższej. Był sprowadzany jako wizytówka nowego prezydenta, lider i koń pociągowy, choć na kontynencie do tej pory tylko pociągnął PSG do drugiej połówki tabeli Ligue1, plus paru kumpli z szatni na nocną eskapadę po dyskotekach.
Jasne, było złoto na mundialu, ale tam ciężar odpowiedzialności rozkładał się na wielu zawodników, na całe wybitne pokolenie Canarinhos z legendami na niemal każdej pozycji – sytuacja nieporównywalna w żaden sposób do tej, którą miał zastać na Camp Nou. Treningi? Dość powiedzieć, że trenerem, który najbardziej umiał Ronaldinho zmotywować, był jego pies Bombom: – Gdy przyjaciele znudzili się graniem, grałem z Bombomem. Walczyliśmy o piłkę cały dzień. Musiałem ciężko pracować nad moimi zagraniami, by nie dać sobie odebrać piłki.
Prawda jest taka, że ten transfer miał wszelkie papiery by zostać katastrofą. Taką samą, jaką przed chwilą przerabiano z Riquelme. Obciążano olbrzymimi zadaniami piłkarza wybitnie uzdolnionego, ale chimerycznego, który nie sprawdził się na mniejszym podwórku jako lider. Sprowadzano gościa, o którym można było wątpić, czy ze swoim plażowo-futsalowym zestawem umiejętności jest w stanie stać się kimś więcej, niż etatowym specjalistą od sztuczki technicznej kolejki (w przegranym meczu 1:2). Ronaldinho był gigantyczną zagadką, a nie pewną lokatą. Piłkarzem, który w Europie nic nie osiągnął, wokół którego dało się postawić milion uzasadnionych, trudnych pytań. Można było jeszcze uwierzyć w scenariusz, w którym wchodzi do silnej szatni i odgrywa znaczącą rolę (co chciał zrobić Ferguson w Man Utd), ale oddawać ster lekkoduchowi, imprezowiczowi, grającemu w tym samym stylu z Bombomem co z Lyonem?
A jednak stał się cud i z miejsca, od pierwszego meczu i cudownej bramki, rósł na megagwiazdę. Poprowadził tych Oleguerów, złapał chemię z następcą Bomboma – Rijkaardem. Może będę w opinii Holendra za ostry, ale sądząc po tym ile osiągnął po wyjeździe z Katalonii, nie można wykluczać, że po prostu wiedział jak Ronaldinho nie przeszkadzać i kim go otoczyć.
Co się stało potem jest historią. Przerwanie chudych lat bez trofeów, mistrzostwa Hiszpanii, zwycięstwo w Champions League, dziesiątki bramek, asyst – wybaczcie, to statystyka, donośna, ale statystyka. Ronaldinho analizować w tabeli z Excela to zbrodnia, tu trzeba wybrać moment, który pamięta się najżywiej (a jest z czego wybierać). Aplauz na Bernabeu, tak bardzo szczery, nawet nie podszyty zazdrością, szyderą ze swoich, ale czystym podziwem. Podanie na nos plecami – nonszalancja na własnej połowie, niejeden zebrałby burę choćby nie wiem jak dokładne okazało się takie zagranie, ale dla niego to było niemal rutynowe. Wreszcie strzał z czuba, który na boisku szkolnym był największym obciachem, a który Ronaldinho zmienił w akt geniuszu podczas kluczowego meczu z Chelsea.
Osobiście jednej chwili wybrać nie umiem: najwymowniejsze jest pozostające we mnie niezachwiane przekonanie, że wystarczyło podać mu piłkę, a działa się futbolowa magia – przerzut nad rywalem, podanie piętą, kiwka z innej planety… coś zawsze miał w zanadrzu, coś zawsze potrafił wyczarować na poczekaniu.
Najciekawsze jest to, że takich jak on obrońcy tępią bezpardonowo. Ośmieszyłeś mnie to zapłacisz w więzadłach. Ale Ronaldinho tak nie traktowali. On, z tym wiecznie przylepionym do twarzy uśmiechem, grał z najzajadlejszymi rywalami o największe stawki jak z bliskimi kumplami na plaży w leniwe sobotnie popołudnie. Bezczelnie ich ogrywał, robił z nich wiatraki, a potem żartował, śmiał się, przybijał piątki. I oni wiedzieli, że nie ma w tym kunktatorstwa, taką ma naturę. Raz wspomniał nawet, że już za czasów Milanu, po założonej siatce facet minutę później przybiegł i pogratulował pięknej akcji.
Faule taktyczne są elementem gry, ostre zagrania też, codziennością stało się nurkowanie, psychologiczne wojenki, prowokacje i presja wywierana na sędziów – za chwilę nawet palec w dupie dołączy do wachlarza zachowań oswojonych. Ale Ronaldinho te cienie i mielizny omijał, był ambasadorem wyłącznie wszystkiego co w piłce najlepsze, najpiękniejsze i najfajniejsze. Jak kogoś takiego nie szanować? Jak nie przybić mu piątki choć właśnie zrobił z ciebie durnia? Trzeba by nienawidzić futbolu.
Wiecie, że był naukowiec, który chciał nazwać jego imieniem nowy gatunek pszczół? To naprawdę się zdarzyło – nie wierzycie, wujek Google wam pomoże. Ronaldinho poprosił, by nazwać je “49” na cześć matki urodzonej w 1949. Stało się zgodnie z życzeniem.
Nie był tytanem treningów, zdarzało mu się przyjść na trening prosto z dyskoteki, a imprezować z rozmachem dorównującemu boiskowemu. Ale kto mówi, że to facet mało inteligentny i między innymi przez to dłużej nie zabawił na szczycie – moim zdaniem jest w wielkim błędzie. Czytałem wywiady z Ronaldinho, i tak, jest sporo żartów, opowiadania o balach ciągnących się wiele dni, ale na przykład zapytany o najważniejszego gola odpowiedział tak: – Przy niektórych bramkach nie chodzi o technikę, styl, ale o moment życia, w którym akurat jesteś. Jedne z najważniejszych strzelonych przeze mnie goli padły w czasach juniorskich. Gdybym ich nie trafił, może nigdy nic by się nie zaczęło.
***
Pamiętacie, że taką ważną, życiową bramkę, bo pierwszą w Barcelonie, Messi strzelił z podania Ronaldinho? Z radości Leo wskoczył Brazylijczykowi na plecy. Ronaldinho wprowadzał do drużyny tego piekielnie utalentowanego i nieśmiałego chłopaka. Zostając jego przyjacielem i mentorem ułatwił mu start, bo zawsze łatwiej wchodzić do zespołu, gdy masz wsparcie z samej góry. Nie przesadzałbym z wpływem jaki Ronaldinho miał na Messiego – na pewno są do dziś przyjaciółmi, na pewno pomógł na starcie, ale Messi poradziłby sobie nawet, gdyby zamiast do Barcy za młodu trafił do szkółki Antoniego Ptaka. Niemniej jednak symboliczne przekazanie pałeczki – tudzież naznaczenie następcy – odbyło się.
***
Bartomeu powiedział, że trzech najważniejszych piłkarzy w historii Barcy to Cruyff, Ronaldinho, Messi. Absolutnie się zgadzam. Z ““Ronaldinho convirtió al Barça en un club global” również: przykuł uwagę świata tak, jak przykuwali Galacticos. Gwiazdozbioru Realu nie dało się ignorować, ale jego też, to był fenomen reprezentujący najlepsze co miał do ofiarowania futbol. Skupiał uwagę wszystkich, tym samym samodzielnie zniwelował marketingową przewagę Realu na świecie, kładąc podwaliny pod superklub, jakim jest dziś Barca. Nie kładąc cegiełkę – to za mało, nie fundament – to rola Pepa, ale gdzieś tam wykonał ogrom pracy. O czym, co słusznie stwierdził Laporta, wielu zaczyna już zapominać. Bo tak często jest ze sławami przeszłości, kurz przykrywa ich dokonania, analizujemy je kalkulatorem, a wszystko co poboczne, co docenialiśmy oglądając tych gigantów tydzień w tydzień, cmokając nad dziesiątkami genialnych drobnych zagrań, umyka.
Ja wiem, że Messi i Ronaldo strzelili o milion goli więcej, wiem, że był zastęp piłkarzy regularniejszych, mających znacznie dłuższe “okienko wielkości”. Takich, którzy idąc nocą do garażu muszą uważać by nie zabić się o jakiś Puchar Świata, mistrzowską paterę albo jeden z tuzina przykurzonych superpucharów. Gdybym jak Mateusz miał ułożyć ranking ćwierćwiecza (który jest rzecz jasna inspiracją do tego tekstu) nie odważyłbym się R10 umieścić na pierwszym miejscu.
Ale ze wszystkich piłkarzy Ronaldinho i tak szanuję najbardziej i basta.
Leszek Milewski