Najgorzej to się ze sobą zgadzać. Jak się dwie osoby zgadzają, to od razu można się rozejść. Albo zostać i umrzeć z nudów. Dobrze więc, że powstał ranking 100 najlepszych piłkarzy 25-lecia (TUTAJ CAŁOŚĆ), bo to naturalne pole do dyskusji. Nie ma się co denerwować na taką czy inną kolejność (dziwi mnie agresja wobec autora), ponieważ każdy ma swoje własne kryteria, a przede wszystkim swoje własne wspomnienia, swoje własne obejrzane mecze, swoje własne ulubione gole i swoje własne plakaty nad łóżkiem.
Dzisiaj będzie moja polemika z owym rankingiem i z wami. Zacznijmy od tego, wedle jakich kryteriów sam oceniam piłkarzy w podobnych zestawieniach. Otóż moim zdaniem piłkarz musi mieć:
1. Umiejętności. Na umiejętności składają się to wszystko, co pokazuje nam na co dzień, w przypadku tych najlepszych nazwać to można codzienną magią. Ujmijmy to tak: wrażenia artystyczne. U mnie prawdopodobnie kluczowy składnik. Wrażenia powinny przekładać się na „bycie decydującym”. Wrażenia artystyczne w naturalny sposób forują zawodników ofensywnych.
2. Osiągnięcia. Muszą być. Ale nie przykładam specjalnego znaczenia do tego, jakie konkretnie. Osobiście wyżej cenię osiągnięcia klubowe niż reprezentacyjne, ponieważ uważam, że dzisiaj piłka klubowa jest na wyższym poziomie, najlepsze klubowe zespoły są znacznie bardziej doszlifowane i składają się z większej liczby gwiazd niż reprezentacje. Gdybyśmy na przykład spojrzeli na drogę Brazylii do mistrzostwa w 2002 roku to była ona następująca: Turcja, Chiny, Kostaryka, Belgia, Anglia, znowu Turcja, w finale Niemcy (pierwszy poważny przeciwnik, chociaż wielką potęgą wtedy Niemcy nie byli). Z kolei Niemcy doszli do tego samego finału meczami z Arabią Saudyjską, Irlandią, Kamerunem, Paragwajem, USA i Koreą Południową. No sorry, zazwyczaj droga do finału Ligi Europy jest trudniejsza.
Ponadto zupełnie nie trafia do mnie argument, że turnieje reprezentacyjne są bardziej miarodajne, ponieważ… są rzadziej. To idiotyzm. Właśnie dlatego są mniej miarodajne. To jak w pokerze: wygrać jeden turniej może w zasadzie każdy. Wygrywać turnieje regularnie i utrzymywać się na szczycie już nie, bo odpada element losowości, szczęścia. Na przykład takiego, jakie mieli Grecy w 2004 roku.
Co za tym idzie – naprawdę nie rzuca mnie na kolana argument, że Ronaldo był mistrzem świata, a Messi nie był, ponieważ mogę odpowiedzieć, iż Ronaldo nigdy nie wygrał Ligi Mistrzów (i w Europie tylko dwa razy ligę krajową, ale raz jego udział być incydentalny), a okazji miał ku temu mnóstwo. Można się przerzucać w nieskończoność. Dla mnie faza pucharowa, w której mierzysz się z Manchesterem City, Paris Saint Germain i Bayernem Monachium jest po prostu trudniejsza niż ta, gdy grasz jako Brazylijczyk z Belgią, Anglią i Turcją. Po prostu. Ale każdy może mieć swoje zdanie.
Ponadto uważam, że w futbolu klubowym wszyscy mają równe szanse (każdy może trafić do najlepszego zespołu), czego o reprezentacyjnym akurat powiedzieć nie można.
3. Głowę do piłki. Piłkarz, którego mielibyśmy rozpatrywać jako jednego z najlepszych w dziejach, po prostu musi umieć radzić sobie nie tylko ze stresem, ale też popularnością, pieniędzmi, pokusami. Musi potrafić utrzymać gotowość organizmu do ciągłej rywalizacji, musi wiedzieć, kiedy trzeba iść spać, a kiedy można odpłynąć. Nie mówię, że przez całą karierę, ale chociaż pięć-sześć sezonów. Dlatego cokolwiek wielkiego zrobiłby Gascoigne, dla mnie nigdy nie będzie w TOP100, bo nie wybieramy najbardziej uroczego zawodnika, tylko najlepszego. Z tego też względu całkowicie rozumiem drugie miejsce w rankingu dla Cristiano Ronaldo. Konsekwencja, z jaką buduje swoją karierę, jak to się zwykło określać – obsesja doskonałości – jest wręcz niepodrabialna. Ma CR swoje odjazdy, ale ma też zawsze cel, do którego dąży.
Co więc z tego, że jako młody chłopak ubóstwiałem Romario i że wydawał mi się kimś z innej planety, jeśli on w poważnej lidze w Europie zaliczył jeden sezon? Głowa do piłki przekłada się na powtarzalność. Zdolność do grania na wysokim poziomie jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz… Romario więc wędruje u mnie niżej, niż bym sam chciał.
4. Zdrowie do piłki. Tego nie unikniemy. Najlepsi piłkarze muszą mieć zdrowie, nie wybieramy najbardziej utalentowanych pacjentów, tylko ludzi, o odpowiednich parametrach do uprawiania tej konkretnej dyscypliny sportowej. Argument „gdyby Ronaldo nie miał kontuzji” radzę sprzedawać komuś innemu, bo mnie nie rusza. Miał kontuzje i tyle. Nie wiem, co by osiągnął, gdyby ich nie miał, wiem że je miał i na tym koniec. Nie mogę kogoś nagradzać za hipotezy. Zresztą, skoro tego konkretnego zawodnika wywołałem, to oczywiście gdy był zdrowy strzelał dużo goli, ale „dużo” sprawdzało się tylko dopóki Messi i Cristiano nie zdefiniowali tego słowa na nowo.
Trzymając się tych czterech punktów, moja dziesiątką 25-lecia wygląda następująco (bazuję na własnych wspomnieniach, więc sam początek lat 90 jest pewnie potraktowany niesprawiedliwie):
1. Lionel Messi
2. Cristiano Ronaldo
3. Ronaldinho
4. Thierry Henry
5. Ronaldo
6. Alessandro Del Piero
7. Zinedine Zidane
8. Andrij Szewczenko
9. Rivaldo
10. Roberto Baggio
Jak widać, głównie zawodnicy ofensywni. Cóż, już na podwórku wiadomo, że najlepsi idą grać z przodu. Trudniej się buduje niż burzy. Doceniam wielką klasę Maldiniego – połączoną z wielkim dorobkiem – ale dla mnie jednym z najlepszych piłkarzy, jakich widziałem po prostu nie był. Inaczej definiuję „najlepszość”. Nie biegłem zziajany do domu, by oglądać, jak wykona wślizg.
* * *
A teraz to co lubię najbardziej – kłótnia!
Próbuję zgadnąć, skąd czasami pojawiają się głosy, że najlepszym zawodnikiem ostatniego 25-lecia był Zinedine Zidane. Oczywiście, wybitny piłkarz, jak znalazł do pierwszej dziesiątki, a absolutnie nie do trójki i nie mający żadnego podejścia do miejsca numer jeden. Ludzie, którzy o nim piszą, zazwyczaj używają argumentów typu: „Przecież on wszystko wygrał, zarówno z klubem, jak i reprezentacją. Urodzony lider! Tam gdzie on, tam od razu sukces”.
Takich, którzy wygrali wszystko i z klubem, i z reprezentacją, jest wielu, że wymienię tylko Iniestę, Xaviego, Ramosa czy Pique. Dobra, tych dwóch ostatnich zostawmy w spokoju. Ale Iniesta i Xavi też wygrali wszystkie trofea, z tą różnicą, że zdobyli ich znacznie więcej niż Zidane. Konkretnie…
Zidane w karierze wygrał:
Mistrzostwo świata – 1 raz.
Mistrzostwo Europy – 1 raz.
Ligę Mistrzów – 1 raz.
Mistrzostwo kraju – 3 razy.
Puchar kraju – 0 razy.
Natomiast Iniesta wygrał:
Mistrzostwo świata – 1 raz.
Mistrzostwo Europy – 2 razy.
Ligę Mistrzów – 4 razy.
Mistrzostwo kraju – 7 razy.
Puchar kraju – 3 razy.
Więc nie piszcie mi tutaj o osiągnięciach Zidane’a, ponieważ w dziesięć sekund znalazłem piłkarza o osiągnięcia WIELOKROTNIE większych, w dodatku takiego, który jeszcze gra, a więc ma szansę swój dorobek potrafić (i takiego, którego w mojej dziesiątce nie ma). Możecie mi pisać o magii Francuza, o jego cudownych zagraniach, ale z jakichś powodów tego nie robicie – ciągle słyszę o jego dorobku. Dorobek faktycznie piękny, ale nie brakuje ludzi z piękniejszym.
Często powtarzaną bzdurą jest to, że Zidane prowadził swoje drużyny do sukcesów – jakby to była reguła. Owszem, zdarzało się, że był członkiem zwycięskich ekip, ale jakiejkolwiek reguły jednak nie dostrzegam. Pięć lat w Juventusie – tylko dwa tytuły. A w sezonach, w których nie udało się wygrać ligi, obok Zidane’a grali Henry, Del Piero, Inzaghi, Davids, Conte, Peruzzi, Di Livio, Deschamps, Van der Sar, Ferrara, Montero, Trezeguet. No naprawdę, było z kim pokopać…
Później Real Madryt – znowu pięć lat. Pięć lat i tylko jedno mistrzostwo. A obok Zidane’a w sezonach bez mistrzostwa tacy piłkarze jak Casillas, Roberto Carlos, Hierro, Raul, Morientes, McManaman, Figo, Guti, Makeleke, Savio, Helguera, Salgado, Karanka, później dodatkowo (!) Ronaldo, Beckham, Owen, Ramos, Robinho… Ponownie muszę to napisać: było z kim pokopać. A tymczasem „Królewscy” ligę faktycznie zaczęli wygrywać (dwa razy z rzędu), ale dokładnie wtedy, gdy Zidane odszedł. Dziwne.
Apeluję: nie piszcie mi więc o wielkich sukcesach Zidane’a, jakby były jedyne w swoim rodzaju i jakby obecność Francuza w składzie gwarantowała powodzenie. Cieszy się on taką estymą, że mnie osobiście jego klubowy dorobek z całej kariery po prostu rozczarowuje. Naprawdę – rozczarowuje. Dziesięć sezonów w dwóch absolutnie topowych klubach i jeden Puchar Europy, trzy mistrzostwa, zero pucharów krajowych. Pff.
„Ale Zidane wygrywał trofea w pojedynkę”. No przepraszam bardzo, ale muszę to napisać – w 1998 roku, o czym najczęściej się wspomina, to zesrał się, a nie wygrał cokolwiek w pojedynkę.
Pierwszy mecz (faza grupowa): 3:0 z RPA. Zidane nic nadzwyczajnego nie gra. Nie strzela gola. Za to po jego dośrodkowaniu z rzutu rożnego Dugarry zdobywa bramkę głową. Ale jakoś mnie nigdy nie jarało, kto akurat wrzucił piłkę z rzutu rożnego, może wy macie inaczej. W każdym razie – mecz bez większej historii.
Drugi mecz: łatwe 4:0 z Arabią Saudyjską. Zidane bez gola i asysty. W dodatku w 71. minucie za chamskie zachowanie dostaje zasłużoną czerwoną kartkę.
Trzeci mecz: 2:1 z Danią, Zidane nie gra.
Czwarty mecz: 1:0 z Paragwajem, po dogrywce i bramce Blanca w 114. minucie. Zidane nie gra.
Piąty mecz: 0:0 z Włochami, więc jak się łatwo domyślić Zidane bez gola i bez asysty. Awans po karnych.
Szósty mecz (półfinał): 2:1 z Chorwacją. Dwa razy na połowie przeciwnika piłkę Chorwatom odbiera Lilian Thuram i strzela dwa gole. Zostaje wielkim bohaterem. Zidane niewidoczny.
Siódmy mecz (finał): 3:0 z Brazylią. Po dwóch dośrodkowaniach z rzutów rożnych Zidane strzela dwa razy głową. Trzeciego gola dorzuca Petit.
Pamiętam tamte mistrzostwa całkiem dobrze. Jeśli ktoś twierdzi, że dla Zidane’a był to dobry turniej, to pamięta tylko ostatni mecz. Prawda jest taka, że drużyna dociągnęła „Zizou” do finału, bo wcześniej był on z lekka bezużyteczny. Tamtego dnia, w starciu przeciwko Brazylii, moim zdaniem miał… niesamowitego farta. Tak bowiem postrzegam dwa strzały głową po dwóch rzutach rożnych akurat przez Zidane’a, który przez całą karierę bardzo rzadko kończył takie wrzutki w taki sposób. To raczej było coś typowego dla Ramosa, Godina czy… Kamila Glika, ale nie dla „Zizou”. A jeśli coś zdarza się raz w karierze, to akurat ja – fan powtarzalności – dostrzegam w tym ogromny element przypadku, jakże w piłce częsty.
Nie chcę podważać udziału Zidane’a w zdobyciu przez Francję złota, bo przecież był bohaterem finału. Podważam jedynie tezę, że był to piłkarz, który ciągnął całe drużyny. Nie, był to taki piłkarz, jak wszyscy z wielkich: czasami ciągnął, a czasami potrzebował, aby to jego pociągnięto. Zdarzało się, że pomagał kolegom, a zdarzało się, że koledzy jemu. Ale często – ani on nie był w stanie pomóc, ani jemu się nie dało pomóc i drużyna notowała porażki. Moim zdaniem lepiej niż w 1998 grał na mistrzostwach w 2006, chociaż ani w 1998, ani w 2006 nie był najlepszym piłkarzem Francji. Zresztą, 2006 skończył blamażem, czerwoną kartką w finale za uderzenie przeciwnika.
Czasami pojawiają się ludzie – teraz chyba rzadziej, ale kiedyś to było nagminne – że Zidane’a za finał MŚ 2006 nie można krytykować, ponieważ „każdy by tak zrobił” i on tylko „bronił honoru siostry”. Ha, to mnie zawsze bawi do łez. Gdyby faktycznie tak postrzegać honor, to mecze piłkarskie wyglądałyby następująco:
– Hej, Messi, twoja dziewczyna do dziwka!
(bum, jeb, bam, czerwona kartka)
– Hej, Cristiano, twój syn to kretyn!
(bum, jeb, bam, czerwona kartka)
– Hej, Zlatan, twoja matka robi w burdelu!
(bum, jeb, bam, czerwona kartka)
Mało tego – gdyby na tym miała polegać obrona honoru, to taktyka ograniczałaby się do wypowiedzenia tylu obraźliwych zdań, aby sędzia musiał zakończyć mecz z powodu zdekompletowania jednego z zespołów. To byłoby takie męskie, takie honorowe, takie zrozumiałe… Piłka nożna stałaby się najprostszym sportem na świecie, a Janusz Wójcik prowadziłby Real Madryt.
No nie. Zidane się zbłaźnił totalnie, jak nikt przed nim i nikt po nim w meczu o taką stawkę jak finał MŚ.
Pamiętam kolację z Raymondem Domenechem w jednej z warszawskich restauracji. Uroczy człowiek, wspaniały rozmówca. Jakże on był rozgoryczony tym, co Zidane zrobił, jak bardzo nie potrafił mu wybaczyć… Jak bardzo szokowało go, że ktoś wpadł na pomysł, by postawić pomnik upamiętniający moment, gdy „Zizou” z byka atakuje Materazziego.
Jeszcze raz podkreślę: Zidane był wielki. Ale nie aż tak wielki, jak go niektórzy kreują. Akurat do TOP10. Widziałem na żywo go w meczach, gdy błyszczał i w takich, w których grał słabo. Elegancki playmaker, z dużą wizją i niezłym uderzeniem z dystansu. O ile jednak wiadomo, że nie ma sensu zestawiać go z Messim w fazie ataku, w pierwszej linii, o tyle problem polega na tym, że także w linii pomocy Argentyńczyk był/jest bardziej śmiercionośny, zagrywał więcej otwierających piłek, o liczbie asyst nie wspominając.
Kariera Zidane’a to 7 goli w najlepszym sezonie w Serie A oraz 9 goli w Primera Division. To nie są złe liczby, ale gdy mówimy o kimś, z kogo niektórzy chcą robić najlepszego piłkarza 25-lecia… dupy nie urywają. Zwłaszcza gdy zestawimy je np. z liczbami Michela Platiniego, którego sami Francuzi uznali za najlepszego piłkarza w dziejach reprezentacji.
* * *
Najbardziej przereklamowanym z piłkarzy z absolutnego topu zawsze wydawał mi się Luis Figo. No nie wiem dlaczego, przepraszam urażonych, ale nigdy przenigdy nie mogłem się w nim zakochać bez pamięci. Wiadomo, też był wielki, no – u mnie TOP50 ostatnich 25 lat, czyli wysoko, ale bez przesady. Ilekroć widziałem go na żywo, byłem rozczarowany. Forma nie nadążała za nazwiskiem. Albo też miałem wielkiego pecha.
Pisząc „przereklamowany” mam na myśli to, że uważano go za najlepszego na świecie, a mnie w każdym roku bardziej podobało się co najmniej pięciu innych, a pewnie i dziesięciu (proszę więc za moment nie wciskać mi, iż napisałem, że Figo był kiepski).
Ja jednak jestem fanem liczb, a te nie potwierdzają niesamowitej magii Figo. Jako wybitnie ofensywnie nastawiony pomocnik (skrzydłowy) w kolejnych sezonach strzelał następującą liczbę goli (uwzględniam najmocniejsze ligi – hiszpańską i włoską):
95/96 (Barcelona): 5
96/97 (Barcelona): 4
97/98 (Barcelona): 5
98/99 (Barcelona): 7
99/00 (Barcelona): 9
00/01 (Real): 9
01/02 (Real): 7
02/03 (Real): 10
03/04 (Real): 9
04/05 (Real): 3
05/06 (Inter): 5
06/07 (Inter): 2
07/08 (Inter): 1
08/09 (Inter) 1
Dziesięć goli w najlepszym sezonie w karierze. Pięć lub mniej w ponad połowie przypadków. Hmm.
„Ależ ile on notował asyst!”. W porządku, całkiem dużo. W Hiszpanii akurat tyle, że dogonił go pod tym względem boczny obrońca, Dani Alves.
* * *
W rankingu Weszło dla mnie ewidentnie za wysoko są także Cannavaro, Gerrard, Papin, Weah (kiedyś myślałem, że to król futbolu, teraz patrzę w jego statystyki i sam się sobie dziwię – przecież on strzelał koszmarnie mało!), Makelele, Gascoigne, Lucio, Tevez i Riquelme (dajmy spokój, odbił się od europejskiej piłki jak mucha od szyby). Na pewno w górę spróbowałbym popchnąć moich pupili sprzed lat: Litmanena, Shearera, Lamparda, Batistutę. A w setce spróbowałbym jeszcze upchnąć Crespo, Rooneya, Busquetsa, Ramosa, Alvesa, Overmarsa, Zolę, Piresa i kogoś z dwójki Boban – Savicević (nie mogę się zdecydować).
Pamiętajcie jednak – każdy ma swoją setkę, nie znajdziecie dwóch osób na świecie, które ułożą identyczną. I to też jest w piłce piękne.