Cantona organizujący pojedynki trzech na trzech w klatce na opuszczonym statku. Edgar Davids na zlecenie Van Gaala wykradający piłkę z pałacu opanowanego przez ninja-roboty. Wayne Rooney balansujący między przyszłością greenkeepera w szóstej lidze, a tytułem szlacheckim. Mecz w piekle, pojedynek Man Utd i Realu na Dzikim Zachodzie, od zera do bohatera z perspektywy pierwszej osoby, słowem: wszyscy nienawidzimy reklam, ale od każdej reguły jest wyjątek, i takim są reklamówki piłkarskie. Utopione w nostalgii, wdrukowane w naszą świadomość jak piękne bramki; na ich kilka minut często wykładano budżet pełnometrażowego filmu (co widać) tony kreatywności (co też widać) i dobrej zabawy biorących udział (co czasem widać najbardziej). One też budowały naszą pasję do piłki wskakując w filmową lukę, która powstała wskutek – według mnie niezrozumiałego – olewania potencjału futbolu przez „poważnych” filmowców.
***
Czasy były takie, że internet był towarem luksusowym. Wy możecie pamiętać to inaczej, ale ja, pochodzący z małej miejscowości, o internecie wówczas słyszałem głównie mętne opowieści i na nich się kończyło.
Do czasu. U ojca w robocie net był, zabrać dzieciaka na internet – taka eskapada wchodziła w grę, kiedyś z niej skwapliwie skorzystałem. I pierwsze do czego w swoim życiu wykorzystałem światową sieć to znalezienie filmiku, na którym Van Gaal posyła Davidsa, Bierhoffa, Tottiego, Guardiolę i innych w ryzykowny, ale warty świeczki bój: po futbolówkę.
Co tu dużo kryć, klimatem wówczas miażdżyło. Za każdym razem gdy wjeżdżało w tv, miałem trzydziestosekundowe święto. Dynamiczna muzyka, połączenie piłki ze światem ala Mortal Kombat – kupiłem to z miejsca (może też dlatego, że na mojej Amidze śmigało świetnie Mortal Kombat na czterech dyskietkach). Z perspektywy na pewno nie jest to najciekawsza z tego typu produkcji, ale dla mnie wyjątkowa, bo pierwsza, która pokazała mi – dziś to wiem – moc jaka może powstać, gdy piłkę w kreatywną obróbkę wezmą filmowcy.
Wtedy kojarzyłem stąd tylko Davidsa, bo Davidsa nie dało się nie kojarzyć i reklamodawcy dobrze o tym wiedzieli. Zwykle seryjni snajperzy zostają ulubieńcami reklamodawców, a tu – upraszczając – mamy człowieka od czarnej roboty, który jednak na przełomie wieku wyglądał z każdej lodówki. Powód jest jednak zrozumiały: co facet lubujący się w trikach (acz nie podczas meczów), noszący dredy i grający w pomarańczowych okularach miałby jeszcze zrobić, żeby mieć bardziej rozpoznawalny wizerunek? Chyba wyhodować trzecią nogę.
***
Wiecie po co wynaleziono internet? Internet wynaleziono po to, żebym mógł na spokojnie obejrzeć jak Cantona organizuje mecze w klatce dla dwudziestu czterech najlepszych piłkarzy globu.
Trzech na trzech w klatce, ekipy takie jak Triple Espresso (Totti, Nakata, Henry), Os Tornados (Figo, Ronaldo, Roberto Carlos) czy The Onetouchables (Vieira, Scholes, Van Nistelrooy), do tego remiks Elvisa w głośnikach, szalejący Cantona. Tyle gwiazd zobaczyć za dzieciaka w jednym miejscu, w dodatku w tak ciekawej scenerii i oprawie – rzecz wyjątkowa.
Po prawdzie to zawsze jak oglądam „The Cage”, myślę to samo: cholera, niech Cantona nie śpi na laurach, a naprawdę bierze się za organizowanie takiego turnieju. Jesteś na 24 najlepszych Ballon d’Or? Fajnie, gratulacje, a teraz pakujesz się i jedziesz grać w klatce na wraku.
***
„Write the Future” pozbawione jest dla mnie ładunku nostalgii, bo już człowiekowi wąs się pod nosem kręcił, ale nie mam wątpliwości: to produkcja najbardziej dopracowana, najbardziej przemyślana, najbardziej udana. Widać gołym okiem ile wysiłku, wyobraźni i polotu w nią włożono.
Każdy segment to oddzielny bajer godny uwagi, ale nic nie przebije epizodu z Rooneyem. Boisko którejś tam ligi, ważąca z pół kilo broda, Ribery spoglądający na jego przyczepę, a potem Federer ogrywany w pingla… Inne krótkometrażówki były po prostu efektowne, ta dokonuje sztuki trudniejszej: autentycznie potrafi też ubawić.
***
Jeśli uważnie oglądałeś mundial 2006, masz tę piosenkę wbitą w głowę lepiej niż „skffsjsdffhks amigos a Polonia!” w wykonaniu Pele. „Fever” leciało kilka razy w trakcie każdego meczu, muzycznie od razu wpadła mi w ucho, ale jest przede wszystkim bardzo inteligentna, prawdziwa. Jasne, przerysowana, bo i przerysowana być musi, ale skupia się na temacie nieoczywistym, a kluczowym: na tym co czuje kibic podczas meczu swojej ulubionej drużyny. Portretuje to jak skrajne i silne emocje potrafią nami targać.
Jestem absolutnie przekonany, że każdy z was ma do opowiedzenia niejedną ciekawą historię z gatunku „jak najbardziej przeżywałem piłkarski sukces bądź porażkę”. Ja, gdy Sobol strzelił w Atenach, wydarłem się na cały dom – zero kontroli, ile sił w płucach. Za Engela na mecz z Koreą puścili całą szkołę, bo i tak wiedzieli, że wszyscy się zawiniemy. Na USA, choć było o nic, też odpuściłem szkołę, ale szedłem do domu niespiesznym krokiem. Do czasu, bo po paru minutach doszedłem do wniosku, że kurczę, to jednak nasi na mistrzostwach. Trzeba obejrzeć, więc biegiem. Wchodzę i szok, bo już 2:0.
***
Nie jest to najbardziej znana krótkometrażówka, ale naprawdę fajnie skrojona (parę lat później ktoś podpieprzył ten pomysł, ale zrealizował go gorzej). Dwóch dzieciaków gdzieś bodaj w Italii powołuje swoje drużyny: ze mną Kahn, Zidane i tak dalej. Duża frajda zobaczyć, jak to marzenie się ziszcza i ci wszyscy goście przybiegają na klepisko, słuchają dzieciaków-kapitanów, a ram ograniczających powołania nie ma, co pozwala na wspólny występ Zidane’a i Platiniego. Rozmachu brak, ale jest kameralnie i nastrojowo (a Beckenbauer i Michel jak żywi, spece od efektów się spisali).
***
A to już jest to, co filmowcy nazywają mianem „epic”. Rozwiązanie eksperymentalne, które poraża odwagą, a zrealizowane zostało perfekcyjnie. Kariera od niższej ligi do pojedynków z najlepszymi, a wszystko widziane z perspektywy pierwszej osoby. Jedyna rzucająca wyzwanie „Write the Future”, a kto będzie uważał, że lepsza – bez trudu znajdzie poważne argumenty do zażartej dyskusji.
Nigdy nie zagram z Ibrą, nigdy nie zagram przeciw Ronaldo, nigdy nie posmakuję wielkiej piłki z perspektywy grającego, ale tutaj oglądając wszystko w taki a nie inny sposób można poczuć cień takiego doświadczenia. Może przesadzam, może maksymalnie to cień cienia, niemniej ja na nic lepszego w tej materii liczyć nie mogę i dlatego sceny na boisku zawsze wgniatają mnie w ziemię.
***
Stare dzieje (obecność Brolina mówi sama za siebie), tak naprawdę trafiłem na nią po latach. Poza tym, że wszystko dzieje się w piekle, jest raczej standardowo – nie mamy szans, a jednak wygrywamy, znacie to.
Zawsze jednak rozbraja mnie jedna kwestia. Już widać z kim mają grać, biegnie na nich banda jakiś potwornych sukinsynów, a Maldini patrzy i z rozbrajająca naiwnością mówi:
„maybe they’re friendly?„.
***
Czy takich perełek jest więcej? Pytanie retoryczne – sami wiecie, że tak, też to wszystko oglądaliście. Niezła jest „My Time Is Now”, gdzie mecz zaczyna grać kilkaset osób, a wśród nich ponoć przez chwilę przewija się Lewandowski (to też marzenie za dzieciaka – żeby w którejś z tych produkcji wystąpił Polak, taki nieoczywisty wyznacznik naszego w absolutnej elicie). Nie powala mnie tak jak wcześniejsze, ale ma momenty, a muzyka jak zwykle dodaje plus pięćset do klimatu.
Co poza tym? Jest Roberto Carlos strzelający wolnego w średniowieczu, aby uratować Pepsi dla mieszkańców wsi, jest pojedynek Casillasa i Beckhama na Dzikim Zachodzie (scena w saloonie ma nastrój, fajnie skrojona), jest Balo u fryzjera. Świetna jest też zeszłoroczna o Champions League, znowu koncentrująca się na pasji kibica, a nie na samych zawodnikach.
Może zauważyliście, unikam nawet słowa „reklamy” – ja ich tak właściwie nie traktuję, reklamy to są w telewizji, gdy ktoś mi chce nachalnie wcisnąć swój produkt. Tutaj widzę krótkometrażówki, czasem próbujące odważnych rozwiązań nie tylko jak na reklamowy format, ale w ogóle sztukę filmową. Oczywiście jakoś tam jest to powiązane z maszyną PR i marketingiem, ale jednocześnie potrafi wykroczyć zdecydowanie poza promocję, dać dostatecznie wiele treści i zabawy, opakować barwnie i celnie ważny temat.
Dla mnie te krótkometrażówki pokazują, jak kapitalne efekty może przynieść mariaż futbolu z kinem. Patrzę i się zastanawiam: czy czasem filmowcy nie przegapiają żyły złota? Futbol to najpopularniejszy sport na świecie. Sam nieustannie dostarcza spektakularnych scenariuszy, gotowców, to jego specjalność. Formuła jest sprawdzona, bo upieram się: powyższe filmiki, ich efektowność, popularność i miejsce w globalnej piłkarskiej popkulturze to udowadniają. Tymczasem piłka w kinie to niemal persona non grata, bo nie mówię o dokumentach, ale o produkcjach fabularnych. Jak to możliwe, że gość taki jak Maradona, który ma typowo filmową historię pełną spektakularnych blasków i równie spektakularnych cieni, nie doczekał się jeszcze porządnego, wysokobudżetowego filmu? Przecież to byłby samograj.
I proszę, nawet nie wspominajcie miałkiej serii „Goal” – to jest sztampa nad sztampy, w niczym nie nawiązująca do nurtu powyższych filmików, które mają tonę kreatywności i odwagi. „Goal” to zmyślony banał, historia, która pod względem fabularnym przegrywa z tysiącem prawdziwych dziejących się w piłce każdego roku. To tylko zmarnowany potencjał, bo za tę kasę można by sfabularyzować prawdziwą opowieść (Hollywood ostatnio uwielbia ten schemat) i przedstawić ją ze smakiem, a nie piec takiego schematycznego zakalca.
Oczywiście luźne związki piłki z kinem to nie jest ani palący problem, ani problem trzeciorzędny – ba, to w ogóle nie jest problem. Kino poradzi sobie bez futbolu tak samo dobrze, jak futbol bez kina. Ja jednak jako człowiek piłki i kinoman w jednym, mam nieodparte wrażenie, że częstsza współpraca obu tych światów mogłaby wypalić z wielką mocą. Widzę ogromny potencjał pod coś fajnego, ubarwiającego świat kina i świat piłki, a który nie jest realizowany choćby w ułamku procenta.
***
Felieton wypadł akurat w wigilię, skwapliwie korzystam więc z okazji do złożenia życzeń: wesołych świąt, niech nie okażą się dla was świętami tylko z nazwy.
Leszek Milewski