Artjoms Rudnevs jest już nawet nie o krok, ale malutki kroczek od powrotu do Lecha Poznań. Musiałoby się wydarzyć coś naprawdę niespodziewanego, by łotewski napastnik zimą nie zameldował się na Bułgarskiej.
Wszystko do siebie idealnie pasuje. Lech pilnie poszukuje napastnika, bo z Thomalli już „Kolejorz” ostatecznie się wyleczył, a Marcin Robak nie dość, że wiekowy, to jeszcze z kłopotami zdrowotnymi. Z kolei Rudnevs poszukuje klubu, ponieważ w tym sezonie zanotował ledwie pięć występów w lidze regionalnej, w barwach rezerw Hamburgera SV. Na grę w pierwszym zespole w ogóle nie ma co liczyć.
Trzeba przyznać, że dziwnie potoczyła się jego kariera w Niemczech. W pierwszym sezonie (2012/13) zdobył aż dwanaście goli i zanotował cztery asysty, co jak na debiutanta jest wynikiem co najmniej bardzo dobrym. Zaczęły się jednak kolejne rozgrywki (2013/14), a w Hamburgu poszedł w odstawkę, w końcu na wiosnę wypożyczono go do Hannoveru. Tam poszło mu jako tako: 4 gole i 4 asysty w 16 meczach, czyli bez szału, ale też bez wstydu. Wreszcie sezon 2014/15 – powrót do Hamburga, 22 spotkania i tylko jeden gol. I teraz ta liga regionalna.
Trudno napisać, że Bundesliga całkowicie go wypluła, raczej mamy do czynienia ze sporą zagadką, że po takim wejściu ktoś nagle zostaje wyautowany i że jeśli trafia na czołówki gazet, to z tego powodu, iż podczas kłótni żona miała mu odgryźć kawałek języka. W końcu taki Artur Sobiech nigdy nie zbliżył się do Rudnevsa pod względem skuteczności (pięć goli w najlepszym sezonie), a jakoś robotę tam ciągle ma.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – Rudnevs w Poznaniu, jeśli nawiąże do dawnej formy, może być zabójczo groźny. Wyjeżdżał jako król strzelców (22 gole), a łącznie trafił 33 razy w 56 spotkaniach.
Fot. FotoPyK