Święta tuż tuż, za chwilę zacznie się pośpieszne lepienie pierogów, wszechobecny zapach ciasta i zakup ostatnich prezentów. Wszystko po to, by spędzić ten czas w miłym, rodzinnym gronie. Dokładnie cztery lata temu Jacek Bąk rozpoczął najbardziej żenujący spektakl obyczajowy w historii polskiej piłki. Człeniu kontra jego małżonka, która – o czym sam wówczas opowiadał bez skrępowania – dymała go na kasę. W całej sadze było tyle wzajemnego obrzucania się gównem, że po wszystkim Człeniu wyglądał mniej więcej tak:
Bąk bez cienia żenady zaprasza za kulisy chorego małżeństwa i od progu woła: – Rozgośćcie się! Wszystko wam powiem! Że miała fagasa? Pewnie, że miała! Że ciągnęła ode mnie kasę na firmę, a w rzeczywistości ruszyła w tango? Tak było! Że spotkałem ją w galerii i dałem plaskacza w twarz? Należało się!
Fragment wywiadu dla “Przeglądu Sportowego”, którego udzielił tuż przed wigilią:
Życie sportowca często komplikuje się po zakończeniu kariery. U mnie tak się stało. Pal sześć ten kierat, wstawanie, śniadanie. Drobiazg, naprawdę. 13 maja skończyłem granie. Dwa dni później przyjechałem do Lublina i okazało się, że żona odchodzi z jakimś facetem. Po prostu wyprowadziła się z domu. Jakiś sygnał, miesiąc przed moim powrotem z Austrii, puścili mi na ten temat znajomi. Mówili: „Słuchaj, Anka chyba ma jakiegoś fagasa”. „Pier…” – pomyślałem. Przyjeżdżała co dwa trzy tygodnie do Austrii, wcześniej do Kataru. Wszystko było w porządku, ale tak naprawdę nic nie było Ok. Biegałem za piłką, kasa na konto wpływała, a tymczasem pani Ania ruszyła w tango. Dopiero później zaczęły wypadać trupy z szafy.
W szafie to raczej kochanek się chowa.
To musiał w tej szafie siedzieć trzy, cztery lata. Ustaliłem, że tyle czasu byli już ze sobą. A te trupy to długi, jakie zostały do spłacenia. Żona chciała firmę, więc dałem jej pieniądze na rozkręcenie, 3-4 miliony złotych. Tak rządziła, że oprócz tych pieniędzy jeszcze pół miliona długów zrobiła. Nie miała czasu na pilnowanie interesu, bo w kółko siedziała na zabiegach upiększających. Kiedyś w Nałęczowie pobiegła odsysać tłuszcz, a kobieta pyta: Z czego? Pani waży 52 kilogramy! Portfel był za to regularnie wysysany. Dziś jestem wściekły. Nie żałowałem tych pieniędzy. To przecież żona, matka mojego dziecka. 25 lat byliśmy ze sobą. Dopóki grałem, życie kręciło się w dobrą stronę. Człowiek działał jak zaprogramowany, więc może pewne sprawy zniknęły z pola widzenia.
Za słabo? Jedziemy dalej.
Spotkaliśmy się przypadkowo, zapytałem, dlaczego wyprzedaje firmę bez mojej zgody. Powiedziała, żebym spier… i mnie odepchnęła. Zdenerwowałem się, wymierzyłem jej policzek. Jakby na to czekała, następnego dnia o wszystkim przeczytałem w prasie. Zbudowała mnie reakcja pewnej pani, gdy doszło do sprzeczki. Powiedziała do żony: „Niech się pani odczepi od Jacka, to porządny człowiek!”
Poziom żenady jeszcze nie osiągnął dna? Spokojnie.
Proponowałem, by przeprowadziła się razem ze mną do Kataru, później do Wiednia, ale tłumaczyła, że firmą musi się zajmować. „Poukładam wszystko w Lublinie, żeby był fundament, jak wrócisz” – tłumaczyła. Ten fundament okazał się nagrobkiem naszego małżeństwa. Bardzo drogim nagrobkiem, Do dziś nie mogę znaleźć zegarków za 200 tysięcy złotych czy biżuterii. Ona za to ani dnia w życiu nie przepracowała, wyłączając zarządzanie firmą, marne co prawda, ale uznajmy to za pracę.
Co było dalej? Pani Bąk rzecz jasna odpowiedziała na zarzuty męża: że on też ją zdradzał tu i ówdzie, znęcał się nad nią, a w ogóle to tym wywiadem się skompromitował. Kiedy Bąk usłyszał o zdradzie poczuł krew i nie powstrzymał się od bezwzględnej riposty. Bo to ona go zdradzała i ma nawet na to świadków! Cytat dosłowny: – Zgłaszają się do mnie ludzie, którzy są gotowi zaświadczyć, nawet w sądzie, że z nią spali. Jak będzie trzeba, to będą świadkami i nic za to nie chcą…
Rozbawiło nas to kompletnie. Tarzaliśmy się ze wtedy śmiechu przez dobre kilkanaście minut. Pisaliśmy wówczas, że „znalezienie” tych świadków musiało wyglądać mniej więcej tak:
Zbyszek: – Siemanko Komar.
Jacek: – No cześć.
Zbyszek: – Co tam u ciebie?
Jacek: – A nic, powolutku.
Zbyszek: – No… A ja przeleciałem twoją żonę!
Jacek: – Serio?
Zbyszek: – Tak, mój kolega zresztą też. No i taki Mietek, może znasz… O, tam idzie! Mietek!!!
(podchodzi Mietek)
Mietek: – Co tam?
Zbyszek: – A nic, gadamy o żonie Jacka.
Mietek: – A tak, dymałem ją.
Zbyszek: – No widzisz, Jacek? On też. A ty, Jacuś, coś tego?
Jacek: – Nie, ja byłem wierny Ani. I dalej jestem!
(podchodzi przypadkowy przechodzień)
– Panie Jacku…
Jacek: – Tak, kim pan jest?
– Nazywam się Marian. Chciałem tylko powiedzieć, że czytałem gazety i bardzo mi pana żal.
Jacek: – Dziękuję, to smutne tygodnie dla mnie.
Marian: – Jakby co… Gdyby pan potrzebował pomocy…
Jacek: – Tak?
Marian: – Bo wie pan, jestem pana fanem. Ale uprawiałem seks z pana żoną, mogę to zeznać.
Jacek: – Zezna pan to przed sądem?
Marian: – Zeznam!
Zbyszek: – Ja też zeznam.
Mietek: – I ja.
Jacek: – Dzięki, koledzy. Można na was liczyć!
Ależ wybornie musiał smakować wtedy karp, co za sympatyczne dyskusje musiały być toczone przy rodzinnym stole, a śpiewanie kolęd – czysta przyjemność! Jacku, Wesołych Świąt!