To jedna z tych historii, która pokazuje, że niemożliwe nie istnieje. Sylwester Patejuk do późnego wieku krążył po niższych ligach, grał w Hutniku Warszawa, Perle Złotokłos i Koronie Góra Kalwaria. Nagle dostał się do Podbeskidzia, kilka tygodni przed 29. urodzinami zadebiutował w Ekstraklasie, rok później ogrywał już ze Śląskiem Legię w meczu o Superpuchar Polski. Dziś opowiada o nietypowej drodze, którą przeszedł.
W ankiecie Weszło z butami czasem pojawia się pytanie: „nie sądziłem, że tyle osiągnę” czy „mogłem osiągnąć więcej”. Odnoszę wrażenie, że patrząc na przebieg twojej kariery – ty w wielu momentach udzielałbyś tej pierwszej odpowiedzi.
– Zawsze są dwie strony medalu. Z jednej strony, jak zaczynałem grać, nie myślałem, że zajdę do tego miejsca, z drugiej – jak już coś osiągnąłem, zacząłem odczuwać niedosyt. Odpowiedź na takie pytanie zawsze jest trudna.
Samą drogę do Ekstraklasy miałeś długą, krętą i wyboistą.
– Można tak powiedzieć. Nie odmierzałem czasu do pokonania tej drogi, ale w Ekstraklasie wylądowałem bardzo późno. To był temat w sferze marzeń, choć – jak mam być szczery – wcześniej nie narzekałem na miejsce, w którym się znajdowałem. Było mi dane poznać trochę piłkarskiego profesjonalizmu, na początku nacieszyłem się amatorską piłką. Doświadczyłem na polskich boiskach chyba wszystkiego.
Może i dla ciebie nie jest za późno: zarejestruj się na www.pilkarskidiament.com
Ciężko jest się wybić z niższych lig? Takie historie się zdarzają, ale wciąż są pojedyncze.
– To na pewno. Jest wielu chłopaków, którzy mają możliwości i potencjał. Gdyby czasem otrzymywali lepsze warunki rozwoju – np. szansę trenowania z lepszymi od siebie, również z obcokrajowcami – więcej tych pozytywnych historii by było. Nie poświęca się jednak aż tyle czasu na wyszukiwanie talentów niższych ligach. Zwłaszcza, gdy chłopak nie ma już naście lat. Wówczas rachunek dla klubu jest prosty: bardziej opłaca się sprowadzić obcokrajowca ogranego w innej lidze. To, z perspektywy gabinetu prezesa, zawsze pewniejsza inwestycja. Spotkałem na swojej drodze kilku naprawdę utalentowanych chłopaków, mało któremu ktoś z góry podał rękę. Tak było za moich czasów, teraz jest trochę lepiej, choć i tak nie wykorzystuje się pełnego potencjału.
Jak już zbyt długo krążysz po klubach z niższych szczebli i jesteś w tym samym miejscu, tracisz na atrakcyjności. Zegar tyka.
– Ale młody chłopak nie zwraca zbyt dużej uwagi, że jest trzeci sezon w tym samym klubie. Jego piłka ma cieszyć i cieszy. To w sporcie amatorskim jest celem. Nie ukrywajmy: szczęście też ma znaczenie. Możesz po jednym dobrym sezonie zanotować drugi trochę gorszy, ale przecież po tym dobrym zaczyna zazwyczaj wzrastać zainteresowanie. W końcu ktoś zajrzy do niższej ligi, nie wstrzelisz się z formą i szansa przepada.
Nie czułeś, że tam na dole – poza światłem reflektorów – spędzasz za dużo czasu?
– Chyba nawet nie miałem okazji, bo obeszło się bez większego przestoju w jednym miejscu. Późno pojawiłem się w Hutniku, na pierwszym treningu miałem 16-17 lat, a przez kontuzję wypadłem na ponad rok. Grałem w amatorskich rozgrywkach, w szóstkach czy siódemkach, dopiero w A klasie dano mi możliwość właściwej rehabilitacji. Wtedy, jak dostałem szansę w Perle Złotokłos, zacząłem powoli iść w górę. Od A klasy do czwartej ligi, potem do drugiej i pierwszej. Nie miałem takiego momentu, bym zbyt długo zapuścił korzenie w tym samym położeniu.
Jak sobie poradziłeś z tą kontuzją? Hutnik nie dał ci szansy leczenia.
– Poradziłem sobie dopiero wtedy, jak prezes Perły wyciągnął do mnie rękę. Załatwił mi ośrodek rehabilitacyjny w Konstancinie, dopiero po zabiegach, pracy rehabilitantów i mojej mogłem się wyleczyć.
Często, jako zawodnik odjeżdżający reszcie, miałeś do czynienia z polowaniem na kości?
– Co mecz. W niższych ligach to właściwie standard. Obojętnie, z kim rozgrywaliśmy mecze – skręcenia kostki, zbicia, stłuczenia były czymś normalnym. Dostawałem po nogach niemal przy każdym kontakcie z piłką. Uciekałem z nogami, nie zawsze skutecznie. Przypominało to zabawę w kotka i myszkę.
Odgryzałeś się?
– Jestem typem fightera i człowieka, który nie odstawia nogi, ale nie lubię się odgryzać. Skupiałem się na zabawie.
Piłkarski Diament: do wygrania kontrakt w Piaście
Hutnik Warszawa, Perła Złotokłos, Korona Góra Kalwaria… Tak długo trwała ta droga do Ekstraklasy. Jakie to były warunki do ukształtowania się?
– Myślę, że najbardziej ukształtowany mnie te rozgrywki amatorskie, w szóstkach czy siódemkach. Jak w Kalwarii wchodziłem do czwartej ligi jako 24-latek, to już nie było co rozwijać. W takim wieku byłem już mocno ukształtowany, niewiele dało się zmieniać. A warunki? Wiadomo, jak to w Polsce, szału nie było. Teraz te kluby mają większe zaplecze finansowe, częściej stawiają na szkolenie młodzieży. Kiedyś grało się za zwrot za buty, albo chociaż połowę, a dziś młodzi niezadowoleni są z kilku tysięcy stypendium.
Ty w Hutniku za darmo grałeś.
– Nie było pieniędzy, ale raz mi dorzucili sto złotych do butów. Klub bankrutował, pierwszy zespół się rozsypywał, do góry poszli zawodnicy z „dwójki”, w tym ja. Graliśmy za darmo.
Nie gryzło cię, że to, czemu się poświęcasz, nie pozwala ci wyżyć na jakimś poziomie, tylko zmusza jeszcze do dodatkowej pracy?
– Dla mnie piłka to była wielka przyjemność. Wiadomo, człowiek marzył o zawodowej piłce, ale nie był to największy życiowy priorytet. Wiedziałem, że jak się nie uda, to w najgorszym wypadku będę wiódł życie zwykłego śmiertelnika.
Nie ma chyba pracy, której byś się w przeszłości nie podjął.
– Była praca na budowie, sortowanie pieniędzy, przeprowadzki, zajęcia elektryczne. Z niejednego pieca chleb jadłem.
Czepałeś z któregoś z zajęć porównywalną przyjemność, jak z piłki?
– To była praca, nie miałem nic przeciwko. A w piłkę grać uwielbiałem, mój wybór. Gdybym nie grał zawodowo, pewnie i tak byłbym szczęśliwym człowiekiem. Patrząc jednak przez pryzmat rodziny – cieszę się z drogi, którą przeszedłem.
Kiedyś powiedziałeś, że piłkarzem zostałeś przez przypadek.
– To w kontekście tego, jak trafiłem do Podbeskidzia. Ktoś dał mi sygnał, że robią nabór w klubie, który akurat szykował się do baraży o Ekstraklasę. Wsiadłem w pociąg bodaj o 4 rano, prosto z dworca pojechałem do klubu i na boisko. Graliśmy testowy mecz w drugiej drużynie przeciwko Rekordowi, lokalnemu przeciwnikowi. Byłem w słabszym zespole, z niższej ligi, z chłopakami, których nie znałem, no i po ciężkiej podróży. Jeśli chce się coś udowodnić i być wiarygodnie ocenionym, to nie są to wymarzone warunki. Tym bardziej, że był to dla mnie pierwszy taki wyjazd do porządniejszego klubu. Miałem już 26 lat, ale to była nowa sytuacja. Stresik się pojawił. Rozegrałem niezły mecz, strzeliłem gola, wygraliśmy 1:0.
Co było dalej?
– Powiedzieli mi, że zadzwonią. To była ta typowa rozmowa: „Dziękujemy, może pan jechać, skontaktujemy się”. Ale zadzwonili. Dostałem zaproszenie na tygodniowe testy, a w nich już było łatwiej zbudować obraz tego, co umiem.
Wtedy przestałeś traktować piłkę jako hobby czy pół roku wcześniej, będąc w drugoligowej Nidzie?
– Mam nadzieję, że dla nikogo to nie będzie obrazą, ale w Nidzie to też była gra amatorska. W zespole grali chłopcy, którzy po treningach gdzieś pracowali. Jeden był strażakiem, drugi mechanikiem, trzeci kimś innym. Trener Podoliński wyciągnął mnie z Góry Kalwarii, pojechali ze mną młodzi zawodnicy, ale dla mnie to była decyzja innej kategorii. 26 lata na karku, stała praca w Warszawie, życie w miarę poukładane. Wszyscy mnie pytali „Stary, gdzie ty jedziesz?”. Wynagrodzeniem odpowiedzieć nie mogłem – zarobki były znacznie niższe od tych w stolicy. Tylko, że to była propozycja piłkarska. Powiedziałem, że dam sobie ostatnią szansę.
Gry w Nidzie nie łączyłeś z pracą.
– Mieszkaliśmy w akademiku, bodaj dla pielęgniarek. Mieliśmy z klubu zapewnione dwa posiłki dziennie i skromne stypendium. To była odważna decyzja, bo najmłodszy nie byłem i rezygnowałem z niezłej pracy. Znajomi odradzali, pukali się w głowę i mówili, że nie mam szans na poważne granie. Na szczęście byli też ci, którzy we mnie wierzyli.
Ty też wierzyłeś do samego końca.
– Jak pojawia się trudniejszy moment, człowiek nabiera wątpliwości i się zastanawia, potem odzyskuje wiarę. To była sinusoida – raz do góry, raz do dołu. Czasem wierzyłem bardziej, czasem mniej, ale to pozytywne nastawienie zazwyczaj zwyciężało.
Rozmowa z Andrzejem Zamilskim o Piłkarskim Diamencie
Jesteś przykładem osoby, która postawiła na wytrwałość i konsekwencję.
– Myślę, że po drodze mijałem wielu, którzy w piłce seniorskiej by się spokojnie odnaleźli. Mieli talent i umiejętności. Niektórzy się jednak gubili, wybierali inną drogę bądź zwątpili. Sport to sport, do niego potrzebny jest też charakter i silna wola. Głowa jest równie ważna, co umiejętności. Nie każdy, mając umiejętności, sobie radzi.
Co ci mówili, gdy w końcu zadebiutowałeś, a rok później zdobyłeś Superpuchar Polski?
– Zazwyczaj słyszę same sympatyczne głosy. Cieszą się, że dotarłem do tego miejsca. Że komuś z nas udało się gdzieś wybić. Że czasem zobaczą mnie w telewizji. To fajne. Mam nadzieję, że wielu wyjdzie podobnie.
Fot. FotoPyK