Długo jechali na łatce. Marce niezłych zawodników, którzy mogą zagrać na kilku pozycjach w ofensywie, z niezłym pokrętłem, ale bez liczb. Bo z ich gry nie wynikało praktycznie nic. Wychodzili na boisko, poszarpali, pobiegali, ale gdy na koniec człowiek spojrzał w statystyki – wychodziła kompletna bryndza. Teraz jednak – już w różnych klubach – nareszcie się podnieśli, otrzepali z kurzu i wręcz ciągną swoje drużyny. Bracia Mak. Czy to może być ich sezon? Czy w końcu przestaną być wiecznymi talentami? Czy rzeczywiście mają potencjał na coś więcej niż wioskowe granie po dołach tabeli Ekstraklasy?
Pamiętacie nasz tekst sprzed paru tygodni? Był 27. września. Lechia dość spokojnie pyknęła Zagłębie 3:1, a ostatniego gola strzelił Michał Mak. Po 414 dniach czekania. W tzw. międzyczasie Polska zdążyła wygrać z Niemcami, Lewandowski zadebiutować w Bayernie, a Milik w Ajaksie. Michał Mak tymczasem rozegrał niemal cały sezon w Bełchatowie od dechy do dechy, ale przełamać się nie mógł. Poleciał z ligi, a dzięki pozytywnej opinii – bo przecież nie dzięki liczbom – sięgnęła po niego Lechia. I chyba dokonała naprawdę słusznego wyboru. W tym sezonie Michał wbił już cztery gole, zaliczył jedną asystę i jest obok Kuświka najlepszym strzelcem swojego zespołu (do tego dorzucił trafienie w pucharze z Legią). W lidze bierze udział w akcji bramkowej co 134 minuty, a przecież – kibice będą się oburzać, ale taka prawda – broni barw zupełnego przeciętniaka.
Nie też tajemnicą, że pod lupę wziął go też Adam Nawałka. Swoją drogą byłoby zabawnie, gdyby Mak rywalizował na kadrze z Peszką, którego wciąga nosem, zjada na śniadanie i jakością piłkarską po prostu zgniata. To już jednak temat na inną opowieść. Trudno zresztą przyznać, że Michał już teraz zasłużył na kadrę.
Nareszcie obudził się też drugi z braci, któremu o skład na dłuższą metę będzie zdecydowanie trudniej. Mateusz występuje bowiem w bezwzględnie najlepszej polskiej drużynie, a już od dwóch kolejek wychodzi w jedenastce. Może to i żaden wyczyn, ale chłopak w końcu również się spłaca. W sobotę zaliczył więcej asyst niż Ronaldo, Bale, Benzema, Kroos i James razem wzięci, czyli jedną, a kolejkę wcześniej został MVP z Jagiellonią. Gol, asysta i zasłużona „ósemka”. Oczywiście sytuacji Mateusza nie da się porównywać do brata – on niemal cały poprzedni sezon stracił na leczeniu kontuzji i do gry w wyjściowym składzie na dobre wrócił dopiero przed dwoma tygodniami. Zrobił to jednak od razu, z buta. Wszedł z drzwiami nie pytając o klucz. Jak mawia Wojciech Hadaj – na pełnej kur… czę mocy.
Napiszecie zaraz w komentarzach, że za szybko się grzejemy i że to pojedyncze przebłyski. Rzeczywiście, na razie Maki dopiero wrzucają trzeci bieg i ich liczb nie ma co porównywać z takimi królami statystyk jak Nikolić, Gajos czy Kapustka z Cetnarskim. Miło jednak widzieć, że ta dwójka zaczyna się odradzać, bo akurat ich zwyczajnie, po ludzku dobrze się ogląda. Wiecie, o co chodzi – skrzydłowy z dryblingiem i niezłym otwierającym podaniem to u nas gatunek tak ginący jak boczny obrońca grający dobrze w obronie. Czas najwyższy w końcu się podnieść, bo… czas ucieka i na taryfę ulgową od dawna nie ma już miejsca. Dalibyście wiarę, że te “młode talenty” są o pół dekady starsi od Kapustki?
Fot. FotoPyK