Futbol dał, futbol zabrał. We Florencji po heroicznym meczu Lech wyszarpał trzy punkty, ale dzisiaj, choć paradoksalnie grał lepiej, wszystkie punkty oddał. Może i piłka nożna jest sportem nieprzewidywalnym, ale ceni też zdrową równowagę.
Trudno jest się specjalnie podniecać meczem, który przegrało się u siebie 0:2, może nawet nie wypada. Ale z drugiej strony gołym okiem widać było, że drużyna Urbana grała z zębem od pierwszej do ostatniej minuty, i nie tylko walczyła, zapieprzała, ale co istotniejsze: miała pomysł na grę. A w defensywie była poukładana taktycznie. Jak świetnie funkcjonowało łapanie na spalonym – do pewnego momentu mieliśmy wrażenie, że Lech gra z klanem rodziny Ljubojów. W ofensywie była klepka, soczyste strzały z dystansu, kombinacyjna piłka, naprawdę sporo okazji.
Taka pierwsza połowa: czy Lech był gorszy? Nie. Gdy murował, to murował, a kontry miał błyskawiczne. Im dalej w las tym częściej przejmował inicjatywę, grać piłką wcale się nie bał. Zaważył o rezultacie w tej części gry błysk Ilicicia, bo po to się kupuje indywidualności, by decydowały o trudnych momentach. Oczywistą oczywistością jest powiedzieć, że więcej talentu po swojej stronie miała Fiorentina – wystarczy wspomnieć, że rzut wolny z groźnej pozycji w Lechu wykonywał Trałka – ale pod względem drużynowym? Banda Urbana jeśli ustępowała, to nieznacznie. Takie są fakty. Wstydzić się nie ma czego, a można się zastanawiać – strzał Lovrencsicsa, kilka sytuacji, gdy sędzia gwizdał absurdalne faule przy niezłych kontrach Lecha. Tu naprawdę nie musiało być źle, tu naprawdę momentami pachniało remisem. Jasne, remisem, który byłby dla Fiorentiny nieco niesprawiedliwy, a na pewno byłby jej wielką klęską, ale jednak.
Kibic Kolejorza, który mecz przegapił, sprawdzi wynik i powie – no tak, przewidywalnie, przyjechali i dali w zęby, koniec. Ale kibic Kolejorza, który mecz uważnie oglądał, może też dostrzec symptomy budzące nadzieję na przyszłość. Tego, że coś faktycznie zaczyna się wykluwać, że ta grupa ludzi znowu ma ducha i zmierza we wspólnym, budującym kierunku.
Aha, no i nie zapominajmy, że w przerwie Bernardeschi MUSIAŁ zobaczyć czerwoną kartkę za uderzenie Kędziory łokciem w głowę. To było skandaliczne zachowanie i skandaliczna decyzja. Gdyby Turek zrobił to, co powinien, również wynik mógł wyglądać zupełnie inaczej.
Fot. FotoPyK