Mamy mieszane odczucia. Z jednej strony, gdybyśmy dostali zapewnienie, że Lech Poznań w każdym meczu do końca rundy zasadniczej będzie grał w piłkę tak jak dzisiaj, to postawilibyśmy kilka złotych na to, że załapie się do grupy mistrzowskiej. Z drugiej – nie da się tego osiągnąć, będąc tak mało konkretnym i nieskutecznym. Za wrażenia artystyczne punktów się nie dolicza. A to one są dziś dla Lecha na najważniejsze.
I patrząc z tej perspektywy, Lech poniósł we Wrocławiu kolejną małą klęskę. Zgoda, jedno oczko też trzeba szanować, pozwoliło ono ponownie wyprzedzić Górnik Zabrze. Ale jeśli w statystykach jak byk stoi, że Lech dziś w wielu aspektach mocno górował nad Śląskiem (66% posiadania piłki, 21 okazji strzeleckich), to w autobusie wracającym do Poznania powinno być ciszej niż na kazaniu. Nie ma powodów do radości.
Tym bardziej, że przeciwnikiem był dziś tylko Śląsk. Niby czwarta drużyna poprzedniego sezonu, niby zespół z kilkoma indywidualnościami, a tak naprawdę klub będący po uszy w kryzysie. Marazm – to słowo przychodzi nam od razu do głowy, gdy myślimy o drużynie z Wrocławia. W tym momencie gra ona chyba największą padakę w lidze.
No i rozpędzony po ostatnich zwycięstwach Kolejorz pozwala tej drużynie:
– uwierzyć w siebie,
– strzelić bramkę,
– okopać się na własnej połowie i czekać na to, co się wydarzy.
To bardzo uprzejme zachowanie ze strony piłkarzy Jana Urbana. Mogli jeszcze nie forsować tempa tak, by zawodnicy Śląska w pełni wypoczęci poszli jutro na groby… A już szczytem uprzejmości wykazał się Tamas Kadar, który postanowił nie kryć w polu karnym Flavio Paixao. Na chwilę sytuację uratował Burić, ale że Paulus Arajuuri bardziej skupiony był na sygnalizowaniu sędziemu spalonego, Portugalczyk nie miał większych problemów z dobitką.
Śląsk niespecjalnie chciał strzelić drugą bramkę – gospodarze mieli chyba świadomość, że nawet ze strony Kadara nie mają co liczyć na kolejne gesty wsparcia. Lech za to chciał bardzo, ale zrywy Linettego, Gajosa i Hamalainena dawały niewiele, gdyż pozostali zawodnicy z ofensywy wyraźnie nie mieli swojego dnia i niweczyli ten wysiłek. Po raz kolejny czkawką odbił się brak napastnika z prawdziwego zdarzenia, bo umówmy się – przykładowy Nikolić kończyłby zapewne taki mecz – z tyloma dograniami w pole karne – z dwoma trafieniami i w jedenastce kolejki, nawet pomimo swego domniemanego defektu.
Stan gry wyrównał Maciej Gajos – człowiek, któremu ewidentnie się dziś chciało. Nie wiemy, czy pomocnik Lecha posiada dar przekonywania, ale mógłby spróbować wytłumaczyć niektórym kolegom z zespołu, że teraz każde spotkanie powinni traktować jak mecz o życie.