Zazdrościsz jakiemuś klubowi, bo zgarnia bimbalion trofeów rocznie, podczas gdy twoi ulubieńcy są zawsze na peryferiach wielkiego grania? Myślisz – kurczę, kibicować tydzień w tydzień wirtuozom, których chlebem powszednim jest bezlitosne wgniatanie rywali w murawę, to musi być luksus! Otóż dowiedz się, że jesteś w błędzie. Bycie na dobre i na złe z superklubem to nie kaszka z mlekiem, bo definicja tego co złe jest cudacznie obszerna.
Potrzebne jest najpierw słowo tła, wprowadzenia. Dwa tygodnie temu pisałem felieton o superklubach, Bayernie, Barcy, Realu. Generalnie nie był to pean, argumentowałem bowiem, że istnienie takich piłkarskich lewiatanów rani konkurencję, spłyca rywalizację, wywabia ligi – włącznie z Ligą Mistrzów – ze smaku, bo zwyczajnie ciekawiej jest, gdy o końcowym triumfie realnie może marzyć tuzin drużyn, a nie gdy na palcach jednej ręki mógłby policzyć kandydatów do triumfu nawet drwal alkoholik. Wtedy w komentarzach odezwał się Maciek Leszczyński, jeden z – jeśli jestem dobrze zorientowany – głównodowodzących na RealMadryt.pl. Komentarz mnie przygwoździł, odsłonił bowiem barwę współczesnej piłki, jakiej nie znałem, uchylił gorzkie kulisy kibicowania molochom:
„Przez te superkluby dochodzi do tego, że porażka rywala cieszy bardziej niż zwycięstwo twojego zespołu. Dlatego, że twój team wygrywa 90% meczów, tracisz zupełnie radość, po 3:0 potrafisz szukać negatywów, bo nie wygrali 6:0, a tylko 3. I ten drugi zespół ma tak samo, traci punkty w co dziesiątym meczu. To jest smutne koło, bo podświadomie większe emocje przeżywamy, kiedy gra drużyna, której po prostu nie lubisz.”
Nie bronił „Królewskich” przed moim atakiem, nie opieprzał, że w gruncie rzeczy nadaję na Real, że dla dobra ogółu życzę mu porażek i mam twory mu podobne za toksyczne. Zdradził realia, o których nie miałem pojęcia, a jego wiarygodność jest nie do podważenia, bo nie tylko mało kto jest do tego stopnia wkręcony w kibicowanie wielkiemu klubowi zza granicy, ale ze względu na administrowanie taką a nie inną stroną – potężną stroną dodajmy, oni mają ogromny ruch – zna na wylot mentalność innych mu podobnych, choćby po monitorowaniu kotła w komentarzach. Nie chce teraz powiedzieć, że kibic Realu ma przerąbane, nic tylko mu współczuć, postawić wódkę i ze zrozumieniem otrzeć łzy, ale jednak dużo, zaskakująco dużo tu czarnych kart.
Zwycięstwa wywabione z satysfakcji, radości, bo są obowiązkiem mającym przyjść łatwo. Siłą rzeczy mecze, które mogą przynieść autentyczną dumę i zadowolenie, należą do rzadkości. Negatywy i szukanie dziury w całym po pewnych zwycięstwach jako coś na porządku dziennym. Większa radocha z tego, że rywal się wywrócił, że mu nie idzie, bo to po prostu zjawisko w tym paradoksalnym świecie futbolowego Olimpu rzadkie – kolejne wiadro dziegciu.
Nie wiem komu kibicujesz. Ale istnieje całkiem spora szansa, że jest to klub nieporównywalnie gorszy od Realu, który oberwałby od rezerw „Królewskich”, a jednak wcale „nie opłacałoby” ci się zamienić. Przynajmniej wygrany mecz pozostaje wygranym meczem, czyli małym świętem. Przynajmniej najwięcej emocji daje ci twoja drużyna, a nie wypadki innych uczestników wyścigu.
Tak to się w zaskakujący sposób wszystko w futbolu wyrównuje. Piłkarzy może dzielić siedem przepaści, budżety klubów przepaści osiemnaście, ale kibice są sobie równi. Równi nie w sensie postawienia absolutnego znaku równości, ale jednak wszyscy siedzimy na tej samej półce upadków i wzlotów. Jedno zwycięstwo nad Barcą średniakowi z La Liga przyniesie więcej frajdy, niż fanom Barcy dziesięć lat zwycięstw nad średniakiem. Brak mistrzostwa dla Realu to cios w serce taki, jak dla kogoś innego relegacja. Wyłączając drużyny przeklęte jak reprezentacja Węgier, które potwierdzają regułę, ta zasada ma dalekosiężne wpływy.
Paradoks: nie ma drugiej tak niesprawiedliwej gry jak futbol, bo tylko on ofiarowuje tyle furtek słabeuszem, tylko on tak często potrafi dać zwycięstwo obiektywnie znacznie słabszemu w przekroju meczu, ale zarazem z tej zasady wynika też sprawiedliwość w tym, co przecież najważniejsze – sumie radości z kibicowania.
Leszek Milewski