Reklama

Ecco la musica di Czachowski

redakcja

Autor:redakcja

09 października 2015, 09:17 • 16 min czytania 0 komentarzy

Po zakończeniu kariery – kariery niemałego kalibru, szczególnie w reprezentacji – przez wiele lat było o nim cicho. Nie pchał się na ławkę trenerską, nie aspirował do stanowisk dyrektorskich. Trzymał się z dala od polityki, telewizji czy nawet trybun VIP. Przypomniał się kibicom przed kilkoma laty, gdy wyciągnęło do niego rękę Orange Sport. Tam zaczął komentować Serie A, czym zajmuje się do dziś w Eleven i powoli wyrasta na czołowego eksperta od włoskiej piłki w naszym kraju. Piotr Czachowski w długiej rozmowie. Który piłkarz brał 450 kilo na nogi? W którym klubie toczyła się walka o getry? Jak wyglądało pierwsze spotkanie z… telefonem komórkowym?

Ecco la musica di Czachowski

Niewielu byłych piłkarzy ma w sobie tyle pasji w trakcie komentowania meczu.

Miło słyszeć. Jeżeli komentujemy Napoli – Juventus czy Milan – Inter, wyzwala się w człowieku coś dodatkowego. Stara się być na boisku. Dosłownie. Czujesz każde podanie, każdą akcję. Piłka to moje życie, dała mi wszystko i staram się to oddać tak ekspresyjnym komentarzem. Mnie to po prostu raduje. Śledzę dokładnie, co się dzieje w naszym futbolu, ale staram się też przeglądać każdą inną ligę. Oglądam bardzo dużo meczów. Canal+, Polsat, teraz Eleven… A jeżeli kibicom podoba się mój komentarz, to tylko się cieszyć.

Został ci jeszcze po 22 latach język włoski? Wtrącasz czasem włoskie słowa w trakcie komentarza. L’espulzione na przykład.

No, czerwona kartka. Może nie używam tego nadmiernie często, ale skoro Włosi używają takiego stwierdzenia, to dlaczego nie nauczyć go polskich kibiców? Można dodać trochę kolorytu. Kiedy widzę daną sytuację boiskową, zawsze pojawia mi się w głowie jakieś wspomnienie. Coś ekstra. A język całkiem nie uciekł. Może po części. Zawsze kiedy chodziłem z żoną na zakupy, ona robiła swoje, a ja przeglądałem La Gazzettę. Robię to do dziś, ale bardziej regularnie. Piłka to nie tylko boisko – kibicom trzeba też sprzedawać dodatkowe smaczki.

Reklama

Jesteś pod tym względem ewenementem, bo spędziłeś w Italii zaledwie rok, od tamtej pory minęły ponad dwie dekady, a ty dalej sobie radzisz. Niektórzy piłkarze po trzech latach za granicą nie potrafią się komunikować w języku obcym.

Nie mówię perfekcyjnie, ale gdybym pojechał do Włoch, to bym nie zbłądził. W Szkocji grałem dłużej, dwa lata i też bym się dogadał, ale włoski znam lepiej. Melodyjny, wpadający w ucho. Niestety dzieci bardzo szybko zapomniały, a mówiły lepiej ode mnie. Mieliśmy w Udine solidnego nauczyciela. Silvano de Fantiego, który pisał książki i wykładał tam polską literaturę. Trzy zajęcia po godzinie-półtorej na tydzień. Przerabialiśmy wszystko od początku, jak w szkole. Cała odmiana, stopniowo, czasem przy małej lampce wina. Łatwiej wszystko zapamiętać przy uśmiechu, gdy nie czuć obowiązku. I tak mi zostało do dziś.

A dlaczego ty nie zostałeś w Udinese? Szybko urwał się ten pobyt, a do dziś widać, że Italia jest ci bliska.

Skomplikowana sprawa. Podpisałem z prezydentem Pozzo umowę na cztery lata. Wówczas można było zatrudnić maksymalnie czterech stranieri. Mieliśmy dwóch Argentyńczyków, którzy byli długo przed nami, potem Marka Koźmińskiego i mnie, a po igrzyskach miał przyjechać Dariusz Adamczuk. Czwartemu nie wolno było nawet wejść na ławkę. Początek miałem świetny. W pierwszym sparingu podczas obozu we włoskich górach wygraliśmy 7:1. Strzeliłem trzy bramki, grając na pozycji defensywnego pomocnika. Lewa noga, prawa i głowa. Dzień później La Gazzetta – pamiętam, bo mam ten wycinek do dziś – napisała: Ecco la musica di Czachowski. To jest muzyka Czachowskiego.

Typowo włoskie.

Dokładnie. Ale motywujące. Między mną a Markiem toczyła się rywalizacja o trzecie miejsce. Razem od początku zagraliśmy w dwóch-trzech meczach. Wydawało się, że wszystko jest jednak ustalone i spędzę w Udine najbliższe lata. Przedłużyłem wynajem mieszkania, klepnąłem przedszkole dla dzieci, wszystko zostawiłem we Włoszech i pojechałem na wakacje. W trakcie zakomunikowano mi, że w związku z limitem obcokrajowców, a szykują jeszcze jednego, nie mogę być piątym. Pojawiła się też propozycja z Cremonese, ale ostatecznie mój menedżer czegoś nie dopiął i wyruszyłem na północ.

Reklama

Duży zawód?

Duży. Na początku października, w meczu z Holandią w Rotterdamie, nabawiłem się poważnej kontuzji. Kostka i staw skokowy zostały wykręcone. Pozrywałem wszystkie więzadła. Doszedłem do siebie zaraz po Nowym Roku. Jeszcze w styczniu zagrałem u siebie z Parmą, wygraliśmy 1:0, a potem z Milanem naprzeciwko Baresiego, Maldiniego, van Bastena czy kupionego za wielkie pieniądze Lentiniego. La Gazzetta wybrała moją skromną osobę piłkarzem meczu. Człowiek walczył o przyszłość. Chciałem wykorzystać każdy moment, choćby pięć minut, a Italia była wtedy bezkonkurencyjna. To nie były czasy Premier League. Wtedy Serie A uchodziła za najlepszą ligę na świecie. Potem się to pozmieniało, mieliśmy okres bezradności czy catenaccio, gdy nie padało tak wiele bramek, ale dziś znów się odmieniło. Znów mamy taką włoską piłkę, jaką każdy lubi oglądać. Nie licząc Bundesligi – to w Serie A pada najwięcej bramek. Futbol w Italii ponownie da się lubić.

Zostały ci stamtąd jeszcze jakieś kontakty czy wszystko się pozrywało?

Od czasu do czasu Silvano mnie odwiedzał. Razem obejrzeliśmy finał mundialu w Stanach. Zawsze kibicuję reprezentacji Włoch i włoskim drużynom w pucharach. Mam na tym punkcie hopla. Włosi ujęli mnie swoją mentalnością. Wobec Polaków – Hiszpanie chyba mają podobnie – są przemili. Zawsze uprzejmi. Pamiętam mój wyjazd do Udine… Po jednym z treningów w Warszawie zaprosili mnie do Holiday Inn, na Okęciu czekał już prywatny samolot Pozzo. Wsiedliśmy, wzbiliśmy się na niebotyczną wysokość 12 tysięcy metrów i patrząc z góry na cały świat podpisywaliśmy umowę. Po wylądowaniu w Trieście musieliśmy dojechać do Udine. Patrzę, a wiceprezes ds. sportowych wyciąga coś podobnego do telefonu. Nie wiem, co to jest, ale widzę, że wystukuje numer i przykłada do ucha. A, czyli to faktycznie telefon. Ale jakiś mniejszy i zasięg lepszy. Poprosiłem, czy mogę zadzwonić do mamy. Nie wiedziałem, jak to obsługiwać, wystukali mi numer, a mama zdziwiona, że dzwonię do niej z samochodu. „No tak, mamo, tutaj technika tak poszła do przodu. Ale u nas też tak będzie!”.

Przyjęcie w klubie też cię podobno zaskoczyło.

Akurat rozpoczynał się okres przygotowawczy i załapałem się na mecz. Przyszło z 10 tysięcy ludzi, ale już – wyobraź sobie – wiedzieli, że przyjadę i przygotowali transparent: Benvenuto Piotr. W przerwie wyszedłem na środek przywitać się z kibicami. Tam jakiś wywiad, jak to w Italii, a ja stremowany. W Polsce nigdy tak nie było. Powitali mnie burzą braw chyba właśnie dlatego, że byłem z Polski. Mieliśmy przecież papieża Polaka i – mimo że z lat 39-45 niemile wspominamy Włochów, bo Mussolini z Hitlerem rozpętali piekło – to jednak ta przyjaźń między narodami istniała nadal. Południowcy mają do nas sentyment.

Z Latynosami też złapałeś pozytywny kontakt.

Kiedy jeszcze nie miałem samochodu, Sensini zawsze był do dyspozycji. Starał się wprowadzać do drużyny, a ja byłem w szoku tym, co zobaczyłem w Udine. Tym, gdzie była Polska, a gdzie Włochy. U nas upadł przed momentem komunizm i sport nie odnajdywał się najlepiej. Na mecze reprezentacji – nie licząc spotkań z Anglią – nie przychodziło zbyt wiele osób. Na klubowe podobnie. Komplety mieliśmy na meczach Legii z Sampdorią i Manchesterem.

To prawda, że jeden z waszych meczów był częściowo rozliczeniem za transfer Abela Balbo do Romy?

A skąd to wiesz? Oficjalnie? Nie wiem. Nikt z nas dziś tego nie rozstrzygnie, ale wiem, o czym mówisz. Mieliśmy ostatnią kolejkę, a Balbo grał niesamowity sezon. Czołówka strzelców, nieprawdopodobne bramki. Graliśmy z Romą, ale dochodziły do nas wyniki równoległych meczów. Zdobyliśmy pierwszą bramkę i ten wynik dawał nam spokój. Nie musielibyśmy grać barażu. Roma zdołała wyrównać, Brescia zremisowała, więc czekał nas baraż o utrzymanie. Wydaje mi się jednak, że mogło dojść do rozliczenia. Przed meczem prezydent Pozzo pojawił się w szatni i kręcił się bardzo nerwowo. Dało się zauważyć coś dziwnego. Do mnie żadne konkrety nie docierały, ale obserwowałem, co się dzieje. Co tu robi prezydent? Wiem, że to ostatni mecz, ale nigdy wcześniej go tu nie było. Nagle po całej historii dociera info, że Balbo jest w Rzymie. Być może za troszkę zaniżoną kwotę. Bardzo zależało nam – jako beniaminkowi – na utrzymaniu i niewykluczone, że dogadano się na zasadzie: zremisujemy i weźmiecie Balbo taniej. Podkreślam jednak: żadnych konkretów nie znam.

Balbo i Sensini byli wówczas piłkarzami z innego świata czy twoje pokolenie – Tarasiewicz, Dziekanowski, Warzycha – aż tak od nich nie odbiegało?

Nie tylko Balbo i Sensini. Byli też Dell’Anno czy Branca, który potem trafił do Interu. Poznaliśmy się z Branką w meczu Legii z Sampdorią. Przypomniałem mu, że założył mi siatkę, potem ze mnie drwił, ale w końcu zapytałem: „siatka siatką, ale lepiej mi powiedz, kolego, jaki był wynik!”. No i odpuścił. Balbo przewyższał wszystkich o dwie klasy. Strzelał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wpadało mu wszystko. Był też mocny fizycznie. Pamiętam takie testy na moc. Potenza, jak mawiają Włosi. Zakładali nam pasy, żeby człowiek się nie przerwał, kładliśmy się na plecy i wypychaliśmy nogami, ile się dało, aż do wyprostu kolan. Abelowi założyli 450 kilo i on to na moich oczach wypchnął! Czegoś takiego nie wiedziałem! Miał mięsień czworogłowy jak dwie moje nogi. Wiesz, do kogo mogę go porównać? Do Marka Hughesa, z którym wychodziłem równolegle na Old Trafford. Niesamowicie zbudowany! W Udinese mieliśmy zamykane treningi na mniejszym boisku. Coś w stylu minihokeja. Fajna płytka, ale bramki normalne, ligowe. Słupki oddalone po dziesięć metrów od band, wpuszczano nas czterech plus bramkarz, łącznie dziesięciu, ale piłka nie wychodziła, bo boisko było osiatkowane. Po ośmiu minutach człowiek wychodził tak zziajany… Podczas kolejnych meczów mieliśmy taką wytrzymałość, o jakiej nie śniłem.

MECZ GWIAZD: ZNANI I LUBIANI - ORLY GORSKIEGO

Mogłoby się wydawać, że wyjechałeś z Polski w czasach, kiedy tutaj harowało się jak nigdy. Utarł się zresztą taki stereotyp, że byliście wtedy nie do zajechania.

Koniec lat 80. to był nasz exodus. Pierwsi wyjechali Wdowczyk, Zbyszek Kaczmarek, wcześniej „Dziekan”. We mnie trenerzy nie widzieli od początku potencjału. Od juniora słyszałem: „praca, praca, praca”. Zawsze jednak wierzyłem, że będzie lepiej i będę mógł swobodnie oddychać. Tak się stało. W 1991 dostałem nagrodę piłkarza roku od „Piłki Nożnej”. Dowiedziałem się z telewizji. Akurat byłem na kolacji u taty.

Spodziewałeś się, że możesz wygrać?

Miałem konkretnych konkurentów. Darek Gęsior, Andrzej Juskowiak… Ja raczej byłem zawodnikiem drugiego kalibru. Tym bardziej było mi miło, gdy świętej pamięci Romek Hurkowski przyjechał mi wręczyć tę kryształową piłkę do Italii. Włoska federacja nie zgodziła się, żeby przekazał mi ją na murawie przed meczem. Ale to były inne czasy… Dostałem nagrodę w domu, a nie na pięknej gali. Wszystko się zmieniło. Dziś gramy w linii, a wtedy był libero.

Dziś w sumie też.

Ale to muszą być obrońcy z prawdziwego zdarzenia.

Jak Glik.

Dokładnie. Dziś stoper musi być uniwersalny – szybki, zwrotny, dobry w odbiorze, z przechwytem, rozegraniem i przydatny przy stałych fragmentach. Ostatni sezon Glika? Geniusz. Tylko czapka z głowy i powiedzieć: „dzięki Kamil. Jak coś jeszcze dorzucisz, to będzie fajnie, ale w sumie nie musisz”. Do teraz jestem w szoku, że zabrakło dla niego miejsca na Euro 2012. Moim zdaniem z Glikiem w składzie moglibyśmy więcej ugrać – pokonać Grecję albo nawet Czechy w meczu ostatniej szansy. Reprezentacja się jednak zmienia. Nie mówię już tylko o ostatnich wyczynach Lewandowskiego – analizowałem bardzo dokładnie grę Krychowiaka z Juventusem. Może nie wiedzie mu się aż tak w tym sezonie, ale to też wynika z pozycji i całej gry Sevilli. Wiesz, na czym stracili najwięcej? Na transferze Bakki. Aj, jaki to jest piłkarz! Teraz mogę go komentować w Serie A. Styl, zachowanie, podejście. Wykorzystuje wszystko, co najbardziej było widać w finale Ligi Europy. Sevilla na razie kuleje, ale akurat Krychowiak z Juventusem grał bardzo dobrze.

Czyli nie należysz do ekspertów-czarnowidzów, którym nic nie odpowiada. 

Jeżeli chodzi o reprezentację – oczywiście, że nie. Co innego polska klubowa – tu akurat widzę niesamowity zjazd. Patrząc na grę Legii lub mistrza Polski, to sorry, ale to jest nie do przyjęcia. Ogólnie mamy dość specyficzny sezon. Patrzysz na Włochy i gdzie jest Juventus? W Lidze Mistrzów świetnie, ale w Serie A też muszą się podnieść. Hiszpania? Barcelona przegrywa 1:4 z Celtą, Real traci u siebie punkty z Malagą. Zmieniło się. Kiedyś nie było aż tak widać, że drużyna musi łączyć ligę z pucharami, ale skoro mają takie pieniądze na piłkarzy, to muszą sobie z tym radzić. Po prostu muszą.

Wróćmy do twojej kariery – zagrałeś w reprezentacji aż 45 meczów. Dziś ta liczba może nie robi aż takiego wrażenia, ale biorąc pod uwagę czasy, czyli przełom lat 80. i 90., to jednak spore osiągnięcie.

Powiem więcej – kto ma najwięcej meczów z rzędu od momentu debiutu?

Nigdy nie widziałem takiej statystyki. Zgaduję, że ty. 

21. A miałbym więcej, gdybym nie usiadł na ławce w Stambule, gdy graliśmy z Turcją. Zastąpił mnie Darek Kubicki. Na drugim miejscu jest Mirek Bulzacki, z którym od czasu do czasu spotykamy się w reprezentacji „Orłów Górskiego”. Może to nie moje czasy, ale dostaję zaproszenia. Widzisz, dałem ci temat – możesz sprawdzić tę statystykę. Takie tematy są tym bardziej interesujące, gdy dotyczą ciebie.

Czujesz się niedoceniany z perspektywy czasu?

Nigdy nie pchałem się na afisz. Byłem człowiekiem od czarnej roboty. Takie miałem prikazy. Wychodziłem na boisko i robiłem to, czego oczekiwał trener.

Wspomniałeś kiedyś, że mieliście pecha przy losowaniu eliminacji.

Mega pecha, ale z każdym trzeba umieć grać. Najmilej wspominam mecze z Angli, choć tylko w Polsce graliśmy z nimi bardzo dobrze. Prowadziliśmy w Poznaniu i Chorzowie 1:0, ale był taki pan jak Gary Lineker, który miał na nas niesamowity patent i zawsze wkładał głowę lub nogę tak, gdzie ktoś inny nie włożyłby czegoś innego. Chyba po prostu nas nie lubił! U nas byliśmy lepsi, ale nie mogliśmy wygrać. Co innego na Wembley. Przekonałem mniej więcej w tym czasie selekcjonera, żeby na mnie stawiał. Miałem 23 lata, ale czułem, że postawiłem krok do przodu. W Mielcu zrobiono ze mnie piłkarza. Choć początkowo bałem się tam jechać.

I tak okrężną drogą wróciłeś do Legii.

Mój kolega z reprezentacji juniorów, Tomek Cebula trafił do Legii, ale szybko został odstrzelony. Legia ściągała wtedy najlepszych do służby wojskowej. Miała prawo, bo tak funkcjonował Centralny Wojskowy Klub Sportowy. Żeby się przebić, musiałem poszukać czegoś innego. Musiałem sprawić, żeby ktoś mnie zauważył. Tak się stało w Mielcu. Do dziś często tam jeżdżę, bo mam tam rodzinę, stamtąd pochodzi moja zona i tam urodziły się moje dzieci. Stal była dla mnie trampoliną. Dziś serce mi się raduje, gdy widzę, że zajmują pierwsze miejsce w II lidze i zaczynają się odbudowywać pod wodzą trenera Białka. Może jeszcze przynajmniej częściowo nawiążą do czasów, które pamiętają starsi kibice? Czasów, gdy Stal grała z Hamburgerem i Realem, a Hugo Sanchez przyjeżdżał do hotelu Jubilat i spał na piętrowym łóżku.

MECZ GWIAZD: ZNANI I LUBIANI - ORLY GORSKIEGO

To prawda, że byłeś kiedyś blisko dużego klubu w Anglii?

Chelsea.

Dziś to brzmi nieźle.

Po meczu z Irlandią, chyba moim najlepszym w kadrze, kiedy zdobyłem jedną bramkę, zaproszono mnie na testy. Prowadził mnie jako agent Włodzimierz Lubański. Pojechałem na dziesięć dni, mieszkałem pod Londynem, blisko ośrodka treningowego u polskiej rodziny. Zetknąłem się z wielkimi zawodnikami. Był Dennis Wise, Paul Elliott, który grał z Darkiem Dziekanowskim w Celtiku, i ten aktor… Kurczę, jak on się nazywał? Parę razy widziałem go w filmach.

Vinnie Jones?

Vinnie Jones! Co to był za gość, jaki zakapior! Jak on tam kręcił! Gierka treningowa – bo w Anglii wszystko opierało się na gierkach – akcje kończone wrzutką, wycofaniem po ziemi, rozegraniem na dwa kontakty, ale zawsze jak coś szło nie po myśli Vinniego, zawsze na koniec musiał mieć rację. Trener mówił: „Vinnie, zrobiłeś źle to i to. Musisz odcierpieć i nie krzycz na mnie, bo to ja jestem trenerem”. Facet się nie zgadzał. Ciągle wywierał presję. Miał swoje „ja” i nie odpuszczał. Dla mnie było nie do przyjęcia, że zawodnik może aż tak podważać decyzję trenera, ale to był cały Vinnie. W Chelsea zobaczyłem jednak wiele rzeczy, które mnie zszokowały. Cały ten profesjonalizm. Byłem wtedy wypożyczony do Zagłębia, Legia po pucharach zaczęła się burzyć i broniła się przed spadkiem, Leszek Pisz poszedł do Motoru Lublin…

Dlaczego nie doszło do transferu?

Wszystko było praktycznie dopięte. Lubański wcześniej wytransferował Roberta Warzychę do Evertonu, sam też konsultowałem się z Robertem, żeby nie popełnić błędu w negocjacjach – nie powiedzieć ani za dużo, ani za mało. Miałem zarabiać 1,5 tysiąca funtów tygodniowo, czyli niezłe pieniądze jak na młodego obcokrajowca, oni proponowali 1000-1100 i czegoś zabrakło. Widocznie się zawahali. Dziś to nieprawdopodobne, żeby 400-500 funtów stanowiło decydujący czynnik. Negocjacje odbywają się raczej na poziomie dziesiątek tysięcy.

Ostatecznie trafiłeś na Wyspy, do Dundee, gdzie zdążyłeś podpaść kibicom.

Ale nie swoim! Graliśmy u siebie z Hibernian i nawet dziś – jak jestem trenerem – dzieci mi przypominają: „skoro trener tak zrobił, to proszę od nas nie wymagać!”. Prowadziliśmy 2:0, piłka opuściła końcową linię i miałem wykonać rzut rożny. Za mną był tłum kibiców Hibernian. Strasznie po mnie jechali. Środkowe palce, groźby, ciągłe prowokacje. Zrewanżowałem się. Schylając się po piłkę, jedną ręką ustawiałem futbolówkę, a drugą dyskretnie pokazałem środkowy palec. Potem wychodzę spod prysznica, a tu menedżer z policjantem na baczność. Chce mi dać pięć tysięcy funtów kary. Nie zarabiałem w Szkocji tak wiele, jak proponowano w Anglii i nie przyjmowałem do wiadomości, że mogę otrzymać taką karę. Zaproponowano, żebym przeprosił. Tak zrobiłem i już więcej nie popełniłem tego błędu. Wiedziałem, czym to grozi.

A piłkarsko jak wspominasz ten pobyt?

Początek był bardzo fajny. Zacząłem w podstawowej jedenastce, wygraliśmy na wyjeździe z Hearts, mimo że nie mieliśmy mocnego zespołu. Potem przytrafiła mi się poważna kontuzja stopy. Nie mogłem jej wyleczyć. Kursowałem Warszawa-Edynburg-Warszawa, ale ból nie ustawał. W drugim sezonie ani nie trenowałem, ani nie grałem. Ściągałem drogie lekarstwa ze Szwajcarii, ale noga tak bardzo nie dawała mi spokoju, że zdecydowałem się wrócić do Polski.

Wtedy wypisałeś się z poważnego grania.

Naprawdę poważne granie było w Italii. Włosi to ministrowie futbolu. Na każdym kroku było widać różnicę. Przychodzisz na trening, a tam wszystko poukładane w kostkę. Ręcznik, buciki wypastowane, jedne, drugie, trzecie, klapki, szlafrok. A w Szkocji sajgon. Walka o getry. Porwane. Nieporwane. Powyciągane. Mokre. Suche. Może coś zostało w wielkiej pralce, która – jak stanąłeś – była wyższa od siebie. Zawodnicy aż sobie wyrywali, żeby nie musieli trenować w mokrych na wietrze. Kto się spóźnił, wychodził w jednej podartej niebieskiej getrze, a w drugiej czerwonej. Potem zajęcia z trenerem od lekkiej atletyki, który stawiał się w klubie punktualnie co poniedziałek i zabierał nas na 2,5 godzinny trening. 20 kilometrów. Potem we wtorek dwa treningi, które nieraz trwały 2-2,5 godziny. Człowiek wracał tak skonany, że miał dość wszystkiego. Ta liga do dziś się zresztą nie zmienia. Wciąż stawiają na wytrzymałość i tak dryfują. Ale Szkoci to Szkoci. Na bazie tamtejszego przygotowania dałem jeszcze radę w Polsce. Potem jednak pękł mi Achilles, musiałem go operować i odszedłem na boczny tor. Wybrałem mniejsze obciążenia w drugiej lidze.

W Aluminium Konin sędzia cię jednak okradł z drugiego tytułu.

Dwa razy grałem w finale Pucharu Polski. Raz z Legią – przegrałem 0:1 i raz z Aluminium, gdzie przegrałem z Amicą, ale moralnie wygrałem. W wieku 33 lat widziałem, że czas najwyższy kończyć. Dostałem jeszcze propozycję z Bełchatowa, ale miałem już dość. Widziałem, jakie panuje u nas bagno. Na starszych od razu się patrzyło, że to oni są wszystkiemu winni. Nie chciałem się mieszać ani szargać dobrego imienia, żeby potem wytykano mnie palcami. Człowiek był zmęczony tym wszystkim. Wiedział, że bez pewnych układów nie da się czegoś ugrać. Nie mogłem się do tego przyzwyczaić, więc po Aluminiun wybrałem swój dom. Wróciłem do Okęcia i pograłem tam cztery lata.

Jesteś spełnionym piłkarzem?

Gdyby ktoś mi powiedział – kiedy miałem 17 lat – że zostanę piłkarzem roku, zagram w Udinese, Dundee i 45 razy w reprezentacji, to tylko bym odpowiedział: „co ty mi tu klepiesz?”. Na swoje możliwości zrobiłem dużo. Jestem spełniony, tak, ale czuję niedosyt w związku z Italią. Człowiek się wspinał i wspinał, aż nagle z góry zaczęła lecieć lawina. A to był prawie sam wierzchołek…

Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Weszło

Anglia

Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Michał Kołkowski
2
Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City
Polecane

Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby

redakcja
3
Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby

Komentarze

0 komentarzy

Loading...