Cristiano Ronaldo strzelił właśnie pięćsetną bramkę w karierze i nawet Romario ze swoim ściemnionym tysiącem trafień niespokojnie poruszył się w bujanym fotelu. Raula w strzeleckiej historii „Królewskich” CR7 już wyprzedził, Hiszpan nawet zadzwonił z gratulacjami, pełna klasa. Gdyby jednak Raul właśnie nie kąpał się w basenie wypełnionym dolarami, a siedział w Polsce, mógłby dowiedzieć się, że był przereklamowanym zawodnikiem, który CR7 nawet u swego szczytu nie dorastał do pięt. Ruszyła lawina porównań, znowu z szafy ktoś wyciągnął pojedynek Maradona – Messi, a potem zaczęło się podnoszenie ręki na innych uznanych sprzed lat w myśl „a zobacz jakie Weah miał beznadziejne staty, że też nie wzięła go LZS Piotrówka”.
Ja powiem tak: to jest jak porównywanie Contry i Wiedźmina 3, zestawianie ze sobą Mario Bros i GTA5. Nie ma większego sensu, zupełnie inne realia, możliwości, specyfika. To, że Wiedźmin 3 jest obiektywnie lepszą grą od Contry, dającą więcej, nie znaczy, że musi być wyżej w ogólnym rozrachunku historycznym. Gdy Zidane właściwie jednomyślnie wygrywał Złotą Piłkę, nie miał nawet dziesięciu goli na koncie, grając przecież jako ofensywny pomocnik. Maradona, boski Diego, poważny kandydat do miana piłkarza wszechczasów, w najlepszym sezonie w Europie strzelił 21 razy, a w Serie A jego rekord to raptem 16 trafień. Dziś staty obu zostałyby zmiażdżone przez pół setki zawodników, ale to bez znaczenia. Przyrównywanie graczy z różnych epok jest zawsze jednakowo karkołomne, by nie powiedzieć – jałowe, złudne, bo często różnice, jakie dzielą ten a tamten futbol, są mniej więcej takie, jak gdyby gdyby grać w siatkówkę na Ziemi i na księżycu.
Posłuchajcie o Realu za czasów Raula, młodzi kibice „Królewskich” niech lepiej wezmą coś na wzmocnienie, względnie – naciągną koc na oczy, będzie to opowieść mrożąca krew w żyłach. Otóż kilkanaście lat temu Real potrafił przegrać z Alaves, Malagą, Mallorcą. Nie mecz, a sezon, nie raz, a trzy. Gdy Real w sezonie 97/98 wygrywał Ligę Mistrzów, groziło mu wykluczenie z europejskich pucharów ze względu na długi – finansowo był ponoć w takiej dupie, że Napoli mając podobny bilans ogłosiło bankructwo.
Barcelona? Proszę bardzo. W 2003 poważnie rozważała zgłoszenie się do Intertoto, między sezonem 99/00 a 03/04 nie wygrała NIC. Żadnego trofeum. Przez kilka lat gablota wzbogacała się tylko pucharami Gampera.
Raul rządził w czasach przed „Galacticos”, wtedy był moim zdaniem jego złoty okres. Wtedy, gdy „Królewscy” nie byli naddrużyną, superklubem, dla którego prawie każdy remis w lidze to tragedia i coś, po czym drużyna jest zjadana w mediach. Tak, Real był w czołówce zawsze, ale porażki i ciężkie boje z połową ligi były oswojoną codziennością, tak samo dla Barcelony. Gole Raula przychodziły więc w epoce wielkiej boiskowej konkurencji, a nie dominacji nad prawie każdym. Nie w epoce zakładania hokejowego zamka na 97.6% rywali, a nadziewania się na każdym kroku na zbrojny i mobilny batalion.
Nawet osławieni „Galacticos”, którzy pewnie będą tylko obrastać coraz większą legendą, nabywać dzięki nostalgii mocy, tak naprawdę byli wybrakowani w porównaniu do dzisiejszych realiów. Inwestowano krocie w ofensywnych magów, ale w obronie straszyło, a ławka potrafiła być cholernie krótka. Galacticos, niby definicyjny przykład drużyny gwiazd, takiej wyrastającej ponad resztę, był w porównaniu do dzisiejszych superklubów jak Barca, Real czy Bayern słabszy, mniej funkcjonalny, mniej wydolny, mniej wszechstronny. W jednym meczu mógłby zaskoczyć każdego, bo taka jest piłka nożna, ale na długą metę odpadłby z walki o tytuł gdzieś w połowie sezonu.
Szczerze mówiąc dla mnie to największa zmiana, jaka nastąpiła w futbolu w ostatnich latach. Centralizacja talentu i powstanie superklubów. Wyrośnięcie przepaści między markami największymi, a „tylko” dużymi, średnimi. Lepiej być dziś jedenastym najlepiej opłacanym zawodnikiem Barcelony, niż pierwszym Celty, Sociedadu – to ma daleko idące konsekwencje. Uważam, że wtedy było lepiej, ale nie dlatego, że mam niezdrową fiksację na przeszłość – takowej bowiem nie posiadam, na Youtube powtórek Teleranka nie odpalam, meczów Chorwacji na Coupe de Monde 98′ zamiast dzisiejszej Ligi Europy nie włączę. Po prostu ciekawiej robi się, gdy jest więcej równych sobie drużyn, a tak było w tamtych czasach w każdej praktyczni topowej lidze. Teraz bankiet na szczycie się jest wyjątkowo elitarny, coraz trudniej o plakietkę vipowską – trzeba stworzyć lewiatana, by tam się dostać na stałe, inaczej skończy się na statystowaniu bądź roli epizodycznej. Mam wrażenie, że choćby z tego względu faza grupowa Champions League straciła na jakości, bo prawdziwych graczy, tych siadających do rozdania by zgarnąć pełną pulę, jest raptem kilku, reszta to tylko mniej lub bardziej apetyczne przystawki. Dawniej przypominało to jednak bardziej dziki zachód, dość prochu w arsenale by realnie marzyć o końcowym triumfie miało więcej ekip.
W NBA czy NHL, ligach, które zęby zjadły na tym by tworzyć jak najatrakcyjniejszy produkt, specjalnie wprowadzono reguły mające na celu wyrównanie szans. Oczywiście, że i tak Lakersi będą mieli budżet i możliwości większe niż Minnesota Timberwolves, ale są zasady takie jak salary cap (odgórne ograniczenie płac), draft czy podział kasy, które starają się by nie było wykluczonych, skazanych na wieczne przeciętniactwo. Nie da się rzecz jasna tego zaaplikować w futbol, niektórych rzeczy wręcz bym nie chciał (choćby draftu), jakieś nieśmiałe próby w stylu Financial Fair Play poległy sromotnie, więc tylko neutralna konstatacja: będzie jak jest, wolna amerykanka panuje i panować będzie, zobaczymy co przyniesie.
Nudy choćby nie wiem co i tak nie uświadczymy, bo piłka nożna jest zaprojektowana tak, by takiej możliwości zwyczajnie nie było. Zawsze będą niespodzianki i dobre historie, zawsze wygra ktoś, kto wygrać nie powinien, zawsze będzie też jakieś starcie tytanów. To, że tak powiem, leży w fundamentach mechaniki futbolu i jest niezbywalne. Co nie znaczy jednak, że nie ciekawiłaby mnie bardziej La Liga z Depor i Valencią równie mocnymi co Barca i Real, a Bundesliga z kimkolwiek zdolnym rzucić wyzwanie Bawarczykom, co nie znaczy, że mało mnie tak w piłce cieszy, jak zbity doszczętnie tak zwany superklub.
Leszek Milewski