Górnik Łęczna – Podbeskidzie. Wiatr, zimno i deszcz. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że szykuje się mecz słaby, beznadziejny i nudny. Typowe spotkanie do odkurzania mieszkania. Ale za wyjątkiem końcówki pierwszej połowy naprawdę oglądało się to fajnie. Bielszczanie wygrywają 2-1, choć tradycyjnie podobał nam się tylko jeden z nich – Mateusz Szczepaniak. A Łęczna? Jak zwykle sprawiała całkiem niezłe wrażenie.
Skąd więc ten wynik? Ze skuteczności. Gospodarze atakowali, rozgrywali piłkę, ale po pierwsze strasznie kalapućkali się na skrzydłach kompletnie zostawiając środek, a po drugie gdy już strzelali, to albo prosto w Zubasa albo w słupek. Na przerwę mogli schodzić z trzema bramkami, bo poza karnym Nowaka dwa razy trafili w obramowanie bramki. Ale mieli tylko remis, więc na drugą połowę wyszli zdeterminowani i waleczni. Jeszcze bardziej atakowali, ba – nawet dominowali, ale dostali strzał prosto między oczy – akcja Kowalski-Pazio-Szczepaniak i 2-1 dla Bielska.
Do gry wrócili wtedy, gdy byli już w sytuacji naprawdę beznadziejnej. W nieco ponad dwie minuty dwie czerwone kartki dostali Tymiński i Śpiączka. Tutaj musimy się zatrzymać. Po pierwsze dlatego, że jak zauważył Andrzej Kałwa – dostać dwie czerwone kartki od Tomasza Musiała to nie lada wynik. Po drugie dlatego, bo w obydwu przypadkach usunięcie z boiska było kontrowersyjne. Tymiński przy pierwszej żółtej kartce wybił Kowalskiemu piłkę, a Śpiączka nie chciał skopać ciosem kung-fu Nowaka. Ale jak to się mówi – sędzia się z tych decyzji wybroni. Wybroni się na pewno przy decyzjach o dwóch rzutach karnych. Najpierw Janić idiotycznie sfaulował Mierzejewskiego, a później Bielak to samo zrobił ze Szczepaniakiem. Czyste jedenastki.
Skoro już doszliśmy do czerwonych kartek, to kamyczek do ogródka Podbeskidzia. Co powinien robić zespół gdy prowadzi na wyjeździe i gra z przewagą dwóch piłkarzy? Utrzymywać się przy piłce, rozgrywać na połowie rywala, przedłużać akcje, grać na czas. Udało się tylko to ostatnie i tylko Zubasowi. Cała reszta bielskiej ferajny spanikowała, cofnęła się blisko pola karnego, a Robert Podoliński pokrzykiwał nerwowo, żeby zacząć grać w piłkę. Łęczna starała się nawet klepać, Paweł Sasin zakładał siatki, Grzegorz Bonin kiwał, ale nie dochodziło do niczego konkretnego.
Podbeskidzie w końcu zaczęło grać w piłkę, ale nie dobiło już rywala. Chrapkę na kolejnego karnego miał Szczepaniak, który w dramatycznie żałosny sposób postanowił zanurkować w szesnastce. Musiał szybko wyciągnął kartkę, ale my dalibyśmy pomocnikowi czerwoną, a nie żółtą. Coś takiego trzeba piętnować. Wstyd.
Robert Podoliński lepiej zaczyna pracę w Bielsku niż w Krakowie, ale widać, że przed nim masa roboty, by to Podbeskidzie ogarnąć. Na razie zwycięstwo podbudowało morale, teraz czas na organizację w obronie.
Fot. FotoPyK