Wychowałem się w latach dziewięćdziesiątych, świadomie śledząc wszelkie rozgrywki piłkarskie mniej więcej od ostatnich występów polskiego klubu w Lidze Mistrzów. Oczywiście czas, w którym pierwszy raz spotkałem się z piłką nie pozostał bez wpływu na moje spojrzenie na futbol. Nie załapałem się na srebro w Barcelonie czy ćwierćfinał Legii. Mój początek to mistrzostwa świata ’98, których nie mieliśmy prawa powąchać, dostając w eliminacjach łomot z Anglią i Włochami. Zresztą rok później na Anglików wyszliśmy bodaj siedmioma obrońcami, co dość dobrze oddaje realia, w jakich było mi dane poznawać piłkę nożną.
Naturalnie kochałem rozgrywki I ligi, śledziłem bardzo uważnie losy mojego ŁKS-u, Stomilu Olsztyn czy Hutnika Kraków. Naturalnie wiedziałem, że mamy Warzychę, legendę Panathinaikosu i Świerczewskiego, który grał w mocnych zespołach z Francji. Ba, był nawet Wałdoch i Hajto, duet, który wykraczał już trochę poza granicę mojej wyobraźni – no bo jak to, Polacy, w Schalke? W Lidze Mistrzów?
Pamiętam jeszcze Widzew, pamiętam dumę wujka i frustrację ojca, że to akurat lokalny rywal ma szansę grać z Atletico czy Borussią. Ale jednak, to wydawało mi się jakimś jednorazowym wybrykiem, przygodą, która już się pewnie nie powtórzy. Zresztą, jak niby miałaby się powtórzyć, gdy w naszej lidze roiło się od Lenartów, Janoszek i Agafonów, a ja widziałem doskonale, że zagranicą jest Figo, Beckham, Ronaldo i Zidane. Bryndza polskiego futbolu końca lat dziewięćdziesiątych naprawdę zostawiła mocny odcisk na psychice i pojmowaniu piłki nożnej. Nie dowierzałem, gdy dostaliśmy się na mundial w 2002 roku, tak jak i nie dowierzałem transferom Krzynówka czy Dudka. Wiedziałem, że jeszcze kilka lat temu Legia była w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, Warzycha strzelał w półfinale tych rozgrywek a Andrzej Rudy (nie wiem, czemu utkwił mi w pamięci akurat on, chyba ze względu na prześliczne stroje Ajaksa) grał w zespole niedawnego triumfatora, ale przecież tego nie widziałem. Równie odległe były dla mnie opowieści o Bońku i Deynie, choć szczerze wierzyłem na podstawie zasłyszanych opowieści, że najlepszy piłkarz w historii świata grał w ŁKS-ie i nazywał się Stanisław Terlecki.
To była jednak prehistoria. Ja zestawiałem sobie raczej “galaktyczny” Real z Ruchem Radzionków, rudego Scholesa, który wcisnął nam trzy sztychy z, nie wiem, Olgierdem Moskalewiczem, albo Sylwestrem Czereszewskim. Polak strzelający cztery gole Realowi Madryt? Ha, byłem wniebowzięty, gdy Krzynówek choć raz, po tym pinbalowym uderzeniu, pokonał Casillasa i już wtedy musiałem przecierać oczy ze zdumienia.
Dziś… Nie wiem, chyba działa jakiś dziwny mechanizm wyparcia. Po prostu ciężko mi zaakceptować, że Gary Lineker, Michael Owen i New York Times odpalają kurek z lukrem, który leje się wprost na Polaka. Robert Lewandowski. Top pięć napastników świata? No bo i kto jest teraz lepszy? Jasne, śmieszą mnie opinie, że “Lewy” wcisnął się właśnie między Messiego i Ronaldo, ale nadal: nie widzę w tym momencie klubu, dla którego nie byłby wzmocnieniem. Niesłychanie się rozwija, bije kolejne rekordy, wywraca do góry nogami moje myślenie o futbolu. Trudno to pojąć tym bardziej, że wieszczyłem postępującą degradację polskiej piłki. Że my się zagubimy tutaj w walce poznańsko-warszawskiej, a świat odjedzie gdzieś daleko, podmieniając zwykłych chłopaków z osiedli na roboty, od dzieciństwa hodowane w akademiach.
Kombinowałem, że skoro nasi ludzie nie przebili się do tego największego, najlepszego futbolu na przełomie wieków, teraz tym bardziej nie ma takiej możliwości. Dostęp do najlepszych klubów dwadzieścia lat temu wydawał się całkiem realny nawet dla tych, którzy spędzili całą młodość w polskich klubach przy zacofanym polskim szkoleniu. Teraz, gdy w czołowych klubach grają goście szkoleni na piłkarskie maszyny do zabijania od przedszkola? Spodziewałem się, że na najlepsze ligi będziemy patrzeć nie z pozycji horyzontalnej, ale wręcz z głębokiej piwnicy. Wyjątki? Ludzie jak Smolarek, wychowani poza naszymi granicami, uczeni futbolu w inny sposób, zaczynający poważny futbol zdecydowanie wcześniej. Jeśli ktoś powiedziałby mi, że wkrótce z pierwszoligowego Znicza Pruszków wyjdzie facet strzelający pięć goli w dziewięć minut w zespole mistrza Niemiec, nawet nie traciłbym czasu na pukanie się w głowę, ewentualnie poprosił o screeny z Football Managera.
A jednak, Lewandowski złamał system. Choć na wymuskanych boiskach kosztujących pewnie więcej niż budżet gminy Pruszków otaczają go w większości goście od dzieciństwa wożeni w luksusowych autokarach na mecze młodzieżowych akademii funkcjonujących lepiej niż niektórzy nasi ekstraklasowcy – on chowa ich pod poduszkę. Co więcej – nie wydaje mi się, by był to efekt jakiegoś niesamowitego talentu. Jeszcze parę sezonów temu łatwo było znaleźć kilka piłkarskich ułomności, po których dzisiaj nie ma ani śladu. Wyglądał na nieco patykowatego, na gościa, który raczej nie zrobi nic z piłką przed polem karnym, na napastnika, który żyje wyłącznie z doskonałych podań, czasami zresztą marnując również wystawione przez kolegów patelnie. Do tego jeszcze to wieczne “Lewy nie ma z kim grać w kadrze”. A jednak, facet z pośmiewiska Dortmundu (kilka tygodni temu przypominałem filmik kibiców BVB, w którym Lewandowski ma problemy z założeniem koszulki i trafieniem golarką w twarz) stał się gladiatorem. Ciężka praca, upór, chłodna głowa, skromność. Wzorcowo prowadzona kariera, ale przecież na każdym jej etapie facet walczył z całą nawałnicą przeciwności losu. Najpierw z niechęcią lokalnego giganta z Warszawy, który “miał już Arruabarrenę”, potem z kiepskim początkiem w Dortmundzie i tak dalej, aż do stawienia czoła Guardioli “mordercy dziewiątek”, jak przekonywali dziennikarze zasłuchani w wywiadach Ibrahimovicia czy Mandżukicia.
Moim zdaniem nie ma bardziej romantycznej historii w futbolu z najwyższej półki, może poza Muellerem, który latał w za dużej koszulce Bayernu po ogrodzie rodziców, a dzisiaj stanowi o sile tej drużyny. Dowód, że wciąż da się obejść ten cały system, wciąż da się wjechać z buta, nie ocierając go jeszcze z błota boisk polskiej drugiej ligi. Fantastycznie, że młode pokolenie będzie się wychowywało nie tylko na brazylijskich, hiszpańskich i francuskich napastnikach, ale i na Polaku, który w dziewięć minut strzelił pięć goli, wcześniej rozsmarowując Real w półfinale Ligi Mistrzów. Kto ma młodym rodakom pokazać, że wciąż można wskoczyć do ścisłego topu światowego futbolu niemal prosto z Warszawy czy Poznania, jeśli nie facet, który w wieku siedemnastu lat wciąż uchodził za chorowitego, łamliwego i drewnianego?
Teraz jeszcze tylko coś dużego z kadrą, i tak jak bardzo długo wzbraniałem się przed obalaniem pomników Pelego czy Maradony po tym, co wyczyniają Ronaldo i Messi, tak przy Lewandowskim nie będę miał wątpliwości. Zasłużył.
*
Kolejny dzień, kolejna płytka dyskusja w polityce. Po wczorajszej decyzji dotyczącej głosowania w sprawie kwot uchodźców rozgorzała dyskusja: powinniśmy być wierni Niemcom i innym kluczowym sojusznikom z “lepszej” części Europy, czy raczej budować duży projekt wspólnej polityki wokół Grupy Wyszehradzkiej, czyli “naszej” części Europy. Tradycyjnie już dyskusja bazowała wyłącznie na emocjach – strachem przed tym, że Wielka Europa się na nas obrazi z jednej, i mylnie rozumianą lojalnością z drugiej.
Zdziwiły mnie komentarze prawej strony, że powinniśmy twardo i bezwarunkowo stanąć za Węgrami i Czechami, z którymi przecież w ostatnich latach kilka razy było nam wybitnie nie po drodze. Zdziwiły mnie komentarze “postępowej” strony, że powinniśmy być bezwarunkowo wierni Niemcom, jako liderowi regionu, który jest kluczowym sojusznikiem.
I jednym, i drugim byłbym skłonny przyznać rację, ale niestety, zamiast logicznych argumentów mamy granie na emocjach. Wszyscy krzyczą o racji stanu, ale nikt tak naprawdę nawet nie próbuje jej definiować. Z łatwością dałbym się przekonać, że warto było głosować tak, jak nakazują Niemcy, gdyby rząd zapewnił mnie, że w zamian otrzymaliśmy szereg korzyści z wycofaniem się z gazociągu północnego na czele. Z łatwością dałbym się przekonać, że warto głosować tak, jak chciałaby większość krajów Grupy Wyszehradzkiej, gdyby opozycja przekonała mnie, że wokół tej decyzji da się zacieśnić, a na dobrą sprawę odnowić sojusz między tymi czterema państwami także w innych, kluczowych dla nas sektorach.
Niestety, nie było debaty na temat ewentualnych korzyści z jednego czy drugiego rozwiązania, a bez debaty i rząd postępował po omacku. Zamiast próbować wyciągnąć jak najwięcej od obu stron, zwodziliśmy i jednych, i drugich, finalnie stając się “ksenofobicznymi rasistami” dla jednych, i “zdradzieckimi pachołkami Niemiec” dla drugich. To polityka, nikt nie ma wątpliwości, że każdy gra na siebie, a termin “lojalność” nigdy w tych kuluarach nie istniał. To nie druga wojna i samobójstwo Telekiego, to zimne kalkulacje i tymczasowe sojusze dotyczące przyziemnych interesów.
Ale nie, u nas nie ma kultury rozmawiania o przyziemnych interesach, jest albo bezwzględne posłuszeństwo podszyte strachem, albo machanie szablą podszyte romantycznymi sentymentami.
Moim zdaniem lepiej wyszlibyśmy na zacieśnieniu grupy V4, na zintensyfikowaniu lobbingu w szeregu spraw, które dotyczą naszych wspólnych problemów, od zagrożenia ze strony Rosji, przez ten przeklęty Nordstream. Uważam, że ten niespodziewany kryzys mógł być okazją do objęcia roli lidera regionu, a nawet pokierowania polityką czterech państw w negocjacjach z zachodem. Oczywiście, dociera do mnie, że ucierpiałyby na tym interesy z państwami Bałtyckimi i Niemcami, ba, pewnie dałbym się przekonać, że jestem w błędzie, ale… nawet nie ma nikogo, kto chciałby mnie przekonywać. Nikt z rządu nie tłumaczy tej decyzji, nie przybliża motywów, nie wyjaśnia przed wyborcami swoich racji.
Chyba że wszystko odbywa się w ciszy i zwyczajnie nie doceniam pani Piotrowskiej i jej świty, za miesiąc okaże się, że Niemcy odblokowują nam Świnoujście a za dwa – że w Polsce powstaje kilkanaście baz NATO. To jednak scenariusz najbardziej wątpliwy.
Niezdecydowanie może być kapitalnym sposobem na wytargowanie wielu korzyści od obu stron. Może być też strzałem w kolano. Wydaje mi się, że przy kompletnej ciszy w sferze logicznych argumentów, właśnie dokonaliśmy tego drugiego.
JAKUB OLKIEWICZ
Fot. 12zawodnik.pl na FB
Na marginesie: na fotce widać wyraźnie – odpalaj piro, będziesz wielki!