Gdziekolwiek grał, był gwarancją trzech rzeczy – unikalnej widowiskowości, wielu bramek i dobrobytu właściciela klubowego bufetu. Il Fenomeno, O Fenômeno, El Fenómeno. Zmieniał się tylko przedimek, bo fenomenalny był wszędzie. Od Brazylii, przez Włochy, po Hiszpanię. Ci, którzy do dziś uważają go za jedynego „prawdziwego” Ronaldo, chowają się po piwnicach, ale wciąż istnieją. Nie będziemy przypominać jego biografii, bo każdy ją zna. Nie będziemy też wypisywać tytułów i statuetek, bo zabrakłoby na to dnia. Zarezerwujcie pół godzinki. Powspominajmy. Po prostu powspominajmy. W końcu dziś obchodzi 39. urodziny.
To pamiętacie? Ta Brazylia, ta super drużyna. I ten Ronaldo, czubek z popieprzoną fryzurą, któremu wpadało właściwie wszystko.
Mamy też coś, co spodoba się starszym kibicom Barcelony.
Dla równowagi coś dla wiernych Blancos. Pamiętacie? Atak Ronaldo-Raul, z tyłu Figo, Beckham, Zidane, Roberto Carlos… Los Galacticos, ci pierwsi, czyli najprawdziwsi.
Były gole, ale były też dramatyczne obrazki. Takie jak te, z Interu, które obiegły wtedy cały świat.
Był też smutny koniec. Ciągle magiczny, ciągle wielki, ale już niestety nie tylko w pompatycznej przenośni. Ogromna nadwaga, walka ze zrzuceniem każdego kilograma, kuracje, zabiegi… Ostatni mecz jednak piękny. Nikt nie patrzył na jego brzuch. Każdy widział w nim tego samego mistrza, który kiedyś dawał im tyle radości. Który zdobył tyle bramek dla Canarinhos. Który zawsze będzie ich O Fenômeno.
A żeby nie kończyć na smutno, to wspominamy jeden z lepszych występów Ronalda w barwach Interu – mecz przeciwko Spartakowi Moskwa w Pucharze UEFA w sezonie 97/98.