W kontekście europejskich pucharów przypominamy w zasadzie głównie boje dwóch-trzech klubów. Wisła, Legia, Wisła… Ktoś inny od święta, a dziś o piłkarskiej prehistorii. O klubie, którego stadion dziś popada w kompletną ruinę, a który kiedyś – dokładnie sześćdziesiąt lat temu – zapisał piękną kartę w historii polskiej piłki. Wyjazdowy mecz Gwardii ze szwedzkim Djugardens był pierwszym meczem polskiego klubu w europejskich pucharach.
Na początku wczujmy się w klimat połowy lat pięćdziesiątych. Umiera Józef Stalin. Polska młodzież zostaje zerwana z łańcucha. Słuchają jazzu, oglądają nowe filmy. Fakt ten ma również odbicie w świecie sportu. Komunistyczne władze wydały zgodę na budowę dwóch wielkich stadionów – Dziesięciolecia i Śląskiego. Odwilż było widać też w piłce klubowej. Choćby po nazwach klubów, które wyglądały dokładnie tak, jak przed wojną.
Historia o tym, w jaki sposób Gwardia dostąpiła zaszczytu bycia pierwszym reprezentantem Polski w europejskich pucharach jest niezwykle zawiła. Docelowo miejsce Harpagonuów należało do… Chelsea. Tak, tej Chelsea z Londynu. Ostatecznie Anglicy odmówili. Byli znani z niechęci do tego, co europejskie, a turniej organizowała UEFA. Miejsce po The Blues dostała gwardia, ale wciąż nie było to takie oczywiste. Warszawski klub nie zdobył mistrzostwa. Ba, w lidze zajęli dopiero czwarte miejsce, ale zdobyli Puchar Polski. To okazało się przepustką na salony. Władze UEFA wykonały telefon do Polskiego Związku Piłki Nożnej, a ten wskazał właśnie Gwardię.
Djugardens niosła euforia, bo po mistrzostwo sięgnęli pierwszy raz od 35 lat. Byli ciekawą drużyną. W ataku mieli na przykład Goesta Sandberga, który oprócz gry w piłkę, reprezentował Szwecję w hokeju na lodzie czy bandach. Gwardia grała całkiem nieźle, a bezbramkowy remis w debiucie nie był złym osiągnięciem. Największym problemem byli jednak nie przeciwnicy, a… świecące nad ich głowami jupitery. Polacy nigdy wcześniej nie grali przy sztucznym świetle i zamiast skupiać się na piłce, często spoglądali w górę.
Rewanż w Warszawie, po bezbramkowym remisie w Szwecji, był wielką szansą na awans do kolejnej rundy. W ramach przygotowań PZPN wysłał Gwardię do Jugosławii. Na wycieczkę, żeby ograli się z silnymi przeciwnikami. Gest ładny, ale w gruncie rzeczy średnio mobilizujący, bo dostali bęcki zarówno z Vojvodiną (2:4), jak i Crveną Zvezdą (2:5). A Szwedzi jak to Szwedzi, do sprawy podeszli z pełnym profesjonalizmem, wysyłając swój klub czarterem, co w tamtych czasach było absolutną rzadkością. Piłkarze zatrzymali się w hotelu Bristol, którego klasy nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć.
Niestety, rewanż zakończył się masakrą. Szwedzi na stadionie Legii zdobyli cztery bramki, strzelając jednego. Pierwszego, historycznego gola dla polski w europejskich pucharach zapisać należy Krzysztofowi Baszkiewiczowi, legendzie Gwardii. Przegląd Sportowy pisał: „Wszyscy ci ludzie, którzy otrzymali czas wolny od pracy w biurach i fabrykach, aby obejrzeć mecz mogą żałować… Mogli po prostu siedzieć w pracy i słuchać go w radio. Mecz nie był kiepski, jednak gra była bardzo nie równa.”
Mimo to nikt nie zabierze Gwardii tego, że była pierwszym polskim klubem na arenie międzynarodowej. A wszystko dlatego, że w Pucharze Europy nie chciała grać Chelsea…
Inspirowane genialnym artykułem Christophera Lasha ze strony sportowahistoria.pl