To był mecz, który najlepiej oglądałoby się na Livescorze. Lechowi zależało tylko na wyniku, a gra zeszła na plan dalszy. Poznaniacy zagrali do bólu cynicznie, zwalniali większość akcji, wybijali Videoton z rytmu, co, przyznajmy, nie należało do najtrudniejszych zadań. Czasem Węgrzy zaatakowali, ale wszystko i tak zmierzało do pewnego awansu Lecha. Ten w 57. minucie przypieczętował Tomasz Kędziora i Kolejorz wygrał w Szekesfehervarze 1-0.
Najlepiej pomysł Lecha na ten mecz zobrazowała sytuacja z początku drugiej połowy. Była bodaj 52. minuta, poznaniacy wychodzili z kontratakiem i w końcu piłkę po lewej stronie dostał Barry Douglas. Szkot miał sporo miejsca, mógł podbiec, mógł też dośrodkować, ale przyjął, cofnął się i podał do środkowych obrońców. Zamiast zaatakować, Lech wolał na Węgrzech przetrwać, jak najmniej się zmęczyć. Jeśli uda się wygrać – super, ale tutaj chodziło tylko o to, żeby mecz dograć do końca i zameldować się w fazie grupowej.
Minimalizm to nie grzech. Jeśli ktoś nie ma siły, umiejętności czy pomysłu, a dobrze czuje się w kompletnym braku pressingu, w wybijaniu piłek na wolne pole, w zwalnianiu akcji, to powinien grać bez ryzyka, jak najmniejszym kosztem. Ale to nie oznacza gry bez oczekiwań – wtedy chcemy widzieć mega skuteczność w defensywie i konsekwencję w ataku.
A w Lechu były braki i tutaj, i tutaj. Czasem a to zaśmierdziało w polu karnym Kolejorza, a to od rozgrywania akcji naprawdę bolały zęby. Gra poznaniaków w pierwszej połowie była męczarnią dla oczu, była wręcz paskudna. Lech nie grał wtedy minimalistycznie, grał po prostu słabo.
Dlatego w przerwie zastanawialiśmy się kogo wyróżnić i nikogo byśmy nie nagrodzili nawet lekkimi oklaskami, a już na pewno nie za czystą grę w piłkę. Prędzej za walkę, ale tego trzeba wymagać, a nie oklaskiwać. W drugiej było już lepiej, podobało nam się podanie Dariusza Dudki do Denisa Thomalli, podobały nam się interwencje Tamasa Kadara. Tak, tak – krytykowany przez wszystkich (w tym rzecz jasna nas) Węgier zagrał w czwartek na naprawdę niezłym poziomie. Przecinał podania Videotonu, nieźle wprowadzał piłkę do gry. Serio, byliśmy zaskoczeni.
Lech zdobył jedyną bramkę w meczu po tak naprawdę jedynej czystej okazji. Wspomniany wcześniej Thomalla był sam na sam, ale bramkarz go jednak uprzedził. Kędziora miał niemal całkowicie wolną bramkę, było tam dwóch obrońców, ale nie wpakować piłki do siatki w tej sytuacji byłby grzechem ciężkim. No i prawy obrońca zasunął z półwoleja. Kasta, Lech prowadzi 1-0 i awans był już pewny po 57. minutach.
Poznaniacy odetchnęli – mają to, po co w ogóle zaczynali grać w Europie. Cieszą się, że wrócili do europejskich pucharów, ale z tyłu głowy mają, że wciąż dalecy są od optymalnej formy. Do tego zaraz może odejść Karol Linetty, a transfery last minute zawsze obarczone są sporym ryzykiem.
Ale w stolicy Wielkopolski powtarzać będą, że pięć lat temu było identycznie. Też było słabo w lidze, też Lech do fazy grupowej LE się raczej doczołgał niż wbiegł. A potem był Juventus i Manchester City…
Fot.FotoPyK