Legia miała dziś obawiać się rywala, ale choć rywal wcale nie był taki słaby – ona była wyraźnie lepsza. Lech z kolei miał się obawiać samego siebie, zwłaszcza po ostatnich wynikach w lidze, a sam trener Skorża mówił o braku świeżości, dynamiki, skuteczności i agresji. Można powtarzać, że mistrza Węgier wstyd byłoby nie pokonać, że ciężko poważnie traktować zespół, który atakuje Mirko Ivanovskim… Ale jakie to ma dziś znaczenie? Lech, o ile za tydzień nie wydarzy się katastrofa, jest wspólnie z Legią w fazie grupowej Ligi Europy!
Jak sami mówili w Poznaniu, to dla nich mecz pięciolecia. Mecz, na który tak długo czekali i którego tak mocno pragnęli, by wrócić do Europy. Los w końcu okazał się łaskawy – po tym, jak rzucił Kolejorzowi FK Sarajevo i FC Basel, przyniósł też na talerzu Videoton. Jeśli Lech chciał pokazać, że wyciągnął z ostatnich lat wnioski, że znów ma drużynę, którą jest gotów zaprezentować na arenie międzynarodowej (to słowa Piotra Rutkowskiego), nie mógł z tej okazji nie skorzystać.
I skorzystał, choć 14 tysięcy (!) ludzi miało prawo kręcić w przerwie głowami.
Na pierwszy rzut oka było widać, że Videoton to zespół ze znacznie niższej półki. Mimo to, w pierwszej połowie więcej pracy miał Burić, już w 5. minucie zaczął od trudnej, ważnej interwencji. W kolejnych sytuacjach też okazywał się bezbłędny, choć mało kto spodziewał się, że te kolejne sytuacje nadejdą. Lech pozwalał Węgrom na wiele, sam sprawiał wrażenie mało zdeterminowanego. Posiadanie piłki? Owszem, było. Kontrola nad tym, co się dzieje? Teoretycznie również. Ale, oprócz spokoju i opanowania, podopieczni Skorży pokazywali niewiele więcej. Nawet ta bramkowa akcja, w której odważniej ruszył Linetty, rozegrał piłkę z Douglasem i umieścił ją w siatce, przywoływała kolejne pytania o napastnika.
Skorża akurat z wyborem na tej pozycji nieco zaskoczył – w ataku, zamiast Robaka, biegał Thomalla. Biegał i biegał, a niewiele z tego wynikało. Przy golu na 2:0 dostał dobrą piłkę od Lovrencsicsa, wygrał główkę, piłka trafiła w słupek, wychodziła już w pole, ale odbiła się jeszcze od bramkarza i wylądowała w siatce. Marcin Żewłakow mówił, by tę bramkę przypisać Thomalli, że napastnicy potrzebują uznania i muszą czuć, że zrobili coś dobrego dla drużyny. Nowy napastnik Kolejorza, owszem, wykonał niezłą robotę, ale w sytuacji podbramkowej tak naprawdę uderzył niecelnie.
Po przerwie oglądaliśmy naprawdę niezłego Lecha. Nie wiemy, co zawodnikom zdążył powiedzieć Skorża, ale zadziałało. Świetną robotę wykonał Lovrencsics, który dorzucił piłkę na głowę Thomalli, potem to samo zafundował Pawłowski Trałce. Maciek Henszel dokopał się nawet do danych, zgodnie z którymi kapitan Lecha ostatniego gola strzelił ponad dwa lata temu (11.08.2013). Zasłużył jak mało kto. Tym bardziej, że to trafienie – piszemy te słowa z pełną odpowiedzialnością – było na wagę awansu.
Mógł jeszcze ukłuć Pawłowski, ale nieznacznie pomylił się z dystansu. W końcówce przed bramkarzem stanął też Trałka i jemu zabrakło tego instynktu strzeleckiego. Gospodarze próbowali postawić tę kropkę nad „i”, byli naprawdę blisko.
Powiedzmy sobie szczerze: to nie był wielki mecz Lecha. Skoro trener Skorża mówił, że jest problem z grą co trzy dni, to nikt nie mógł oczekiwać pięknej gry. Oczekiwaliśmy natomiast, że Kolejorz rozprawi się z niżej notowanym rywalem i zrobi duży krok w stronę fazy grupowej. Zrobił. Lech po pięciu latach wraca więc na europejskie salony, w dodatku zrobi to zapewne w duecie z Legią. Zapowiada się naprawdę zajebista jesień.
Fot.FotoPyk