Dwa kluby w których starałem się kopać piłkę (zazwyczaj bezskutecznie) spadły z okręgówki i nie przystąpiły do kolejnych rozgrywek. Kolejny, któremu kibicuję, najpierw jako jeden z pierwszych w nowożytnej historii Ekstraklasy nie dostał licencji, a potem wycofał się z I ligi. “Miesięcznik Boisko” do którego pisałem padł po dwóch numerach. Jak bodaj pierwszy raz w życiu pojechałem na Lecha to przegrał ze Stjarnan, jak poleciałem do Hiszpanii się opalać to akurat pierwszy raz w roku padało. Dlatego kompletnie nie zdziwiło mnie, że po podpisaniu przeze mnie umowy z NC+ stacja zaczęła powoli zwijać żagle.
Okej, żarty żartami, ale NC+ naprawdę w ostatnich tygodniach dostaje cios za ciosem. Oczywiście dla większości abonentów największą stratą są pewnie mecze Ekstraklasy w piątki i poniedziałki, ale nie da się ukryć, że spore jest też grono wkurzonych utratą praw do ligi hiszpańskiej, a także lig włoskiej i francuskiej. Nadal jestem w stanie sporo płacić za samą Ekstraklasę i Premier League, ale jednak – produkt został okrojony do niezbędnego minimum, a dodatkowo przeprowadzono zamach na świętość, jaką są mecze Ekstraklasy. Po to jest w końcu ten badziewny, robiony pod NC+ terminarz, żeby kapciowy kibic mógł obejrzeć całą kolejkę, od A do Z. Jeśli i tak traci dwa mecze, to poniedziałkowe granie traci ostatni argument “za”. Zostawmy jednak te szczegóły, skupmy się na rzeczach istotniejszych. I – choć to wciąż cieżkie science fiction – zdecydowanie ciekawszych.
Wyobrażaliście sobie bowiem kiedyś, że Canal+ tak po prostu się zwija z naszego rynku? Gasi światło, zostawia sobie Ligę Mistrzów, odkupuje La Liga, a Ekstraklasę zostawia na lodzie, z chorym terminarzem uwzględniającym poniedziałkowe mecze i – co oczywiście w tej sprawie kluczowe – bez pieniędzy.
Wiadomo, profesjonalizacja, rozwój, bezustanny progres. To nie lata 2000-2010, gdy w klubach nawet piłki pompowało się dopiero po przelewie kolejnej transzy z tytułu praw telewizyjnych. Powiedzmy, że istnieją kluby, które może nawet dałyby sobie radę bez kwitu z NC+. Ale co z resztą? Jasne, można założyć, że jeśli stacja odpuści Ekstraklasę, to od razu znajdzie się inny dobrodziej, który wyłoży równą kwotę. Można nawet założyć, że jacyś Katarczycy po prostu przelicytują NC+ i wtedy wykolegowanie Francuzów z biznesu jedynie zwiększy budżet Ekstraklasy.
Co jednak stanie się w chwili, gdy rynek negatywnie zweryfikuje produkt, jakim jest Ekstraklasa? Co stanie się, gdy ktoś stwierdzi, że pokazywanie ligi nie jest warte tych gigantycznych pieniędzy, które niejednokrotnie są jednym z głównych źródeł finansowania klubów? Trudno mi szacować, ale obstawiam, że zmniejszenie o 3/4, czy choćby o połowę kwot, które trafiają do klubów tą drogą, liga nagle straciłaby cały Górny Śląsk, a w ślad za nimi pofrunęłaby Korona Kielce. Kto z pierwszej ligi chciałby wówczas awansować? Kto byłby w stanie utrzymywać Ekstraklasę?
Bardzo to wszystko ciekawe, biorąc pod uwagę jaki skok jakościowy dokonała liga w ostatnich latach. Możemy narzekać, możemy kręcić nosem, ale nie da się dyskutować z faktami. Infrastruktura, oprawa spotkań, działy marketingu czy biura prasowe. Nawet taka pozorna bzdura jak kultura osobista pracowników klubu. Wszystko poszło w górę o kilka klas, a jednak, patrząc z dystansu – nadal jedziemy głównie na francuskim paliwie. Bo – niestety – nie wierzę, że ktokolwiek, nawet Eleven czy inni Arabowie – są w stanie dać Ekstraklasie tyle co Canal…
Z drugiej strony – może wyszłoby na dobre? Może wreszcie padłaby ta jak najbardziej słuszna decyzja o ograniczeniu ligi do dwunastu zespołów? Może w niektórych miejscach złotówki byłyby oglądane nieco uważniej niż do tej pory?
*
Na boisku piłkarskim jednym z najbardziej wkurzających zagrań jest ordynarna symulka. Niezależnie czy w polu karnym, czy po dotknięciu w ręką w klatkę piersiową – kto pada na murawę z bólem i krzykiem po najlżejszym kontakcie – zasługuje na potępienie a najlepiej również karę zawieszenia. Oszukujesz-wylatujesz, krótko. Jakiekolwiek próby usprawiedliwiania takiego zachowania są hańbą. Nie ma żadnego “bo oni też tak robią” i “bo taka jest teraz piłka”. Piłka jest taka, jaką tworzą ją ludzie związani ze środowiskiem. Skoro kibice są w stanie w kluczowych momentach nawet nakazać swoim piłkarzom przegranie meczu, to tym bardziej powinni być w stanie zakazać symulowania.
Ale jest coś gorszego, niż te kilkakrotne fikołki na murawie po muśnięciu przez dłoń rywala. Gorsza jest sytuacja, gdy gość sam kreuje się na zabijakę i walczaka, jeździ na tyłku na granicy faulu i bandytyzmu, po czym przebiera się w damskie ciuchy i odstawia scenkę teatralną o kobiecie podczas miesiączki. Piję tu do – nawet z rymem! – Bartosza Śpiączki, którego zachowanie w meczu ze Śląskiem było po prostu obrzydliwe. Spodobał mi się tekst na Weszło w jego temacie (KLIK!), przybiła za to część komentarzy pod nim.
Moim zdaniem i dziennikarze, i kibice, i eksperci powinni być w tej sprawie jednogłośni. Pierwsi – wyszydzać, bezlitośnie, bez oporów, czasem na granicy smaku. Drudzy – wygwizdywać, piętnować, pokazywać, że nie ma na to zgody. Eksperci – masakrować w analizach. Tak, by zawodnik odstawiający teatr doskonale wiedział, że za moment czeka go piekło, kilka tygodni bezustannej szydery. Jeśli władze piłkarskie nie kwapią się do zmian przepisów i ostrego karania tego typu zagrywek, wyjściem jest ostracyzm.
*
Jak już jestem przy rzeczach, które mnie wkurwiają – kolejną, po symulkach, jest brak umiejętności przyznania się do błędu. Najbardziej charakterystyczny wydaje mi się przykład Marcina Mellera z ostatnich dni, ale nie ulega wątpliwości, że to szersza choroba. Prawie nigdy nie słyszę: “przepraszam”. Chodzi o tę kropkę na końcu. Przepraszam. Koniec. Nie “przepraszam, ale”, nie “przepraszam, jednakże”. Po prostu przepraszam.
Jakby postawienie kropki, uznanie swojego błędu bez tłumaczenia, wywijania się i usprawiedliwiania było karane ucięciem jaj, albo chociaż karą finansową. Najgorsze są jednak “przeprosiny kontrujące”, czyli połączone z atakiem na rywala. Wkurza mnie to nawet w moim środowisku, gdzie dowolną wtopę puentuje się na przykład zwrotem: “przepraszamy, ale zwróćcie uwagę, że Omonia rozwiesza transparenty z sierpem i młotem”.
Aż dziwne, biorąc pod uwagę jak cenione są przez ludzi te proste słowa. Zrobiłem błąd, przepraszam. Nie pamiętam, kiedy użycie tej frazy wywołało jakieś negatywne skutki. A takiemu Mellerowi “przeprosiny z kontratakiem” w Poznaniu zapomną pewnie za tysiąc lat. Warto tu zresztą też wspomnieć przykład z drugiej strony sceny politycznej, czyli Cezarego Gmyza, który podał na Twitterze sensacyjną wiadomość o bójce 900 kiboli pod Radomskiem. Szybko się okazało, że to potężna kaczka, a sam Gmyz – zamiast powiedzieć, że wyrżnął jak dzik w sosnę, zaczął się usprawiedliwiać – że blokada jezdni to prawie jak bójka, że wieść była od Anity Gargas, że policja potwierdziła początkowo jej informacje, wreszcie że kibice i tak “szczają gdzie popadnie”.
A wystarczyłoby: przepraszam, podałem błędną informację. Nie rozumiem tego. I chyba już nigdy nie zrozumiem.
*
Pradziadek z prababcią zamieszkali przy Urzędniczej, jakieś 50 metrów od słynnej “Limanki”. Ich syn poderwał piękną dziewczynę mieszkającą kilka bloków dalej. Moją babcię, która również od razu po przyjeździe do Łodzi zamieszkała z rodzicami na Bałutach. Po drugiej stronie familii historia brzmi podobnie. Tu urodzili się i wychowali moi rodzice. Tu urodziłem i wychowałem się ja. Tutaj poznałem moją ukochaną żonę, tutaj pewnie umrę i tu, na Szczecińskiej, na Teofilowie, prawdopodobnie mnie zakopią.
Dlaczego wspominam o Bałutach? Dokładnie wczoraj wypadła setna rocznica przyłączenia tej “największej wsi w Europie” do pochłaniającego coraz większe tereny miasta. Niesamowite jaką legendą obrosła przez lata ta urocza dzielnica. Ślepy Maks, lokalny Al Capone, dla jednych żydowski rzezimieszek, dla innych lokalny Robin Hood. Dzieci, które nie dożyły końca wojny w obozie przy ulicy Przemysłowej, upamiętnione przejmującymi muralami na bałuckich ścianach. “Chewra z Bałut”, czyli przedwojenny odpowiednik późniejszej “Ośmiornicy”. Limanowskiego. Wojska Polskiego. Stare Bałuty. Igor Sypniewski i Marcin Gortat. “Antek z Bałut”.
Kiedyś napisałem:
„Jestem z Bałut”. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś to powiedział z przyciszonym głosem lub opuszczoną głową.
Dziś te słowa brzmią jeszcze lepiej, gdy przy okazji setnej rocznicy ludzie uświadamiają sobie, jak unikalne jest miejsce, w którym żyją. Po 25 latach na Bałutach, po ponad dwudziestu przy Limance, nie chciałbym zamieniać tego miejsca na żadne inne. Mam wrażenie, że przy wszystkich oczywistych wadach, przy wszystkich patologiach i syfie, których niestety nie da się w tej dzielnicy uniknąć, tu ludzie nadal żyją jak w latach dziewięćdziesiątych. Dzieciaki grają w kwadraty, na ławkach siedzą babinki, psy latają bez smyczy i bez kagańca a ludzie mają czas by postać przy trzepaku i pogadać o niczym. Skwerek na Bazarowej zawsze jest pełen ludzi, w parku Śledzia starsi panowie wciąż grają w szachy, na Żytniej matki nadal muszą wołać dzieciaków na obiad przez kilkadziesiąt minut, a Rynek Bałucki – mimo dobudowywania kolejnych hal – wciąż ma ten unikalny klimat targowiska.
Tutaj czuję się normalniej niż na przykład na sterylnym Wilanowie przy jego pustych piaskownicach. I – choć to pewnie głupie – naprawdę jestem dumny, że pochodzę z Bałut.