Piłka nożna i polityka to dwie płaszczyzny życia, które przenikają się już od wielu, wielu lat. Ta zażyłość, choć silna i poważna, niemal z góry skazana jest na porażkę. Ze świecą szukać można przypadków, w których ta wybuchowa mieszanka spłodziła wyłącznie owoce smaczne i dorodne. Nie inaczej było w czasach rządów Benito Mussoliniego, który w futbolu upatrywał furtkę do propagandy oraz ekspansji swojej brutalnej polityki. Okres panowania Duce był dla futbolowej Italii z jednej strony epoką spektakularnych sukcesów oraz rozwoju lokalnej infrastruktury, lecz z drugiej czasem, który naznaczony był skandalami, przekupstwami i życiem w poczuciu strachu oraz grozy. Osiągane przez „Squadra Azzurra” triumfy wybrukowane były bowiem nieczystymi zagrywkami i walką o wpływy polityczne.
Mussolini od początku swoich rządów miał mocarstwowe plany. Błyskawicznie spostrzegł się, że jedną z dziedzin, które mogą pomóc w realizacji celów, jest dynamicznie rozwijający się futbol, który ówcześnie we Włoszech dopiero raczkował. Piłka błyskawicznie przysparzała sobie coraz większą ilość zwolenników na Półwyspie Apenińskim, a Duce postanowił odcisnąć na nim jak najwyraźniejsze piętno. Na początku lat 20. XX wieku w Italii istniały dwie oddzielne ligi – jedna zarezerwowana była tylko i wyłącznie dla Włochów, w drugiej zaś grać mogli także obcokrajowcy. Oba systemy rozgrywkowe podzielone były także na zmagania na szczeblu regionalnym. Przebudowa systemu rozpoczęła się w 1926 roku, a jej głównym autorem był Landro Ferretti, faszystowski prezes włoskiego Komitetu Olimpijskiego. Wraz z wprowadzeniem nowych zasad piłkarze przestali być amatorami, zaś każdy z klubów mógł w swoim składzie posiadać maksymalnie dwóch obcokrajowców. Powstała zorganizowana liga, a na włoskich połaciach zaczęto gęsto siać potężne, monumentalne stadiony, o których jeszcze będzie mowa.
Piłka klubowa piłką klubową, ale oczkiem w głowie Mussoliniego była oczywiście drużyna narodowa. Dumny wódz nawet nie próbował przyjąć do wiadomości, że „Squadra Azzurra” może nie być najlepszą reprezentacją na całym globie. Igrzyska Olimpijskie czy Mistrzostwa Świata – złoty medal wracać miał za każdym razem na południe Europy. Oczywiście nie o samą radość i dumę z triumfu tu chodziło – podtekst polityczny był w tym przypadku aż nadto widoczny.
Szwedzki przyjaciel Mussoliniego
Rok 1934 był dla Włochów zdecydowanie najlepszą okazją do udowodnienia swojej siły. Do ich kraju przybyły bowiem reprezentacje z całego świata, by zmierzyć się w drugim Mundialu w historii. Spotkania rozgrywane były na aż ośmiu obiektach, co urealniło marzenia Mussoliniego o zilustrowaniu potęgi współpracy sportu z faszyzmem. Niesamowicie szybki rozwój gospodarki oraz infrastruktury – to imponowało jeszcze zanim pierwszy gwizdek sędziego rozpoczął batalię o trofeum Julesa Rimeta.
Nie mniej imponował wynik pierwszego starcia gospodarzy z reprezentacją USA. W 1/8 podopieczni Vittorio Pozzo zdemolowali rywali aż 7:1, czym wywalczyli sobie przepustkę do ćwierćfinału. Tam czekali już Hiszpanie, którzy w poprzedniej rundzie Brazylijczyków pokonali 3:1. Pierwszy mecz zakończył się remisem 1:1, co wymagało dodatkowego spotkania. Konfrontacja, która odbyła się następnego dnia zakończyła się skromnym zwycięstwem 1:0 po trafieniu Giuseppe Meazzy. W półfinale czekała już Austria.
Zanim jednak poznamy losy kolejnych spotkań Włochów, warto zatrzymać się na chwilę przy składzie tej drużyny. A ten był zdecydowanie klasowy. Oprócz wspomnianego Meazzy, brylowali też tacy gracze jak Luis Monti, Raimundo Orsi czy Angelo Schiavio. W drużynie nie brakowało jednak „farbowanych lisów”, a zasady przyjęcia takiego osobnika do drużyny narodowej wyznaczył sam Duce. Istniały więc trzy żelazne reguły, które potencjalny członek „Squadra Azzurra” spełniać musiał bez zarzutu. Koniecznością była więc gra w lidze włoskiej, możliwość opisania historii swojej rodziny żyjącej we Włoszech do trzech pokoleń wstecz oraz brak przeszłości w lidze, która była drugą ojczyzną zawodnika. Oriundi, bo tak nazywali – i nazywają – się potocznie ci gracze, przez długi okres znajdowali się na świeczniku, a krytyka ich naturalizacji błyskawicznie się potęgowała. Surowy szkoleniowiec Pozzo jasno założył: „Jeśli mogą oni umrzeć za Włochy, to zapraszam ich do mojej drużyny”. Wśród zawodników o korzeniach latynoskich w kadrze wyklarowały się prawdziwe gwiazdy, jak choćby wspomniani Monti oraz Orsi. Obaj wcześniej reprezentowali barwy argentyńskie.
Mussolini, choć z wysokości trybun obserwował drużynę najwyższej jakości prowadzoną przez charyzmatycznego Pozzo, chciał przed decydującymi meczami Mundialu mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. Nerwowy dwumecz z Hiszpanami sprawił, że Duce postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i jak najmniejszą rolę do odegrania pozostawić losowi. Nie było co ryzykować – pozostała chłodna kalkulacja i działanie. Na drodze do finału gospodarzom stanąć mieli Austriacy – wówczas jedna z potęg światowego futbolu, uznawani za złote pokolenie piłkarskie. W przeddzień spotkania szwedzki rozjemca Ivan Eklind dostał osobiste zaproszenie na wystawną kolację organizowaną przez Benito, który zapragnął porozmawiać z nim o zbliżającym się widowisku. O tym, co wydarzyło się przy suto zastawionym przekąskami stole możemy jedynie fantazjować, ale jednego możemy być pewni – nie było to czysto towarzyskie spotkanie polegające na wymianie wzajemnych kurtuazji.
Josef Bican. Dziś nazwisko niemal zupełnie nieznane, zapomniane. W przeszłości rewelacyjny austriacki snajper, autor 805 goli w 530 meczach, a jeśli wierzyć historykom to – licząc spotkanie nieuznawane przez FIFA za oficjalne – 1468 goli w 918 konfrontacjach. Bican aż do swojej śmierci w 2001 roku bardzo chętnie udzielał się w mediach przypominając o oszustwie z 3 czerwca 1934 roku. I trudno mu się dziwić – zachowane zapiski wspominają o przekrętach na wielką skalę, jakich dokonywał szwedzki arbiter. Niezaliczona bramka z rzekomego spalonego, jawne popychanie austriackiego golkipera przy dośrodkowaniach, czy wreszcie absurdalne faule odgwizdywane w obrębie pola karnego. To tylko kilka z występków, które sprawiły, że Włosi dowieźli objęte w 19. minucie prowadzenie do końca spotkania. Ivan Elkind spisał się w tym starciu – okiem Mussoliniego – na tyle dobrze, że został także wybrany do poprowadzenia zawodów finałowych, w których przeciwnikiem była Pierwsza Republika Czechosłowacka. Włosi po dogrywce zwyciężyli 2:1.
Okazały sukces to i nagroda za niego pokaźna. Oprócz standardowego pucharu Julesa Rimeta, Mussolini wręczył swoim zawodnikom specjalnie stworzoną na tę okazję, 6-krotnie większą statuetkę „Coppa del Duce”, wysadzaną bardzo cennymi kryształami. Prawdziwy symbol świetności imperium faszystowskiego.
Zwycięstwo w finale bardzo mocno ugruntowało pozycję Mussoliniego w kraju, cały turniej – a raczej droga Włochów – toczone były w atmosferze walki i wojny. Pozzo motywując swoją drużynę, stale wykorzystywał analogie do wojny. Piłkarzy nazywał żołnierzami, a zbliżający się mecz bitwą. Nakręcając swoich podopiecznych przed wyjściem na murawę opowiadał o walecznych Włochach, największych triumfach narodu na polu walki oraz o hektolitrach przelanej krwi za ojczyznę. Podczas swoich ekspresyjnych monologów wymachiwał flagą i uderzał w stojące dookoła szafki. Notorycznie powtarzał hasła wysiłku, poświęcenia, jedności i determinacji. Jonathan Wilson, autor licznych książek o tematyce futbolowej, tak podsumowywał zachowanie Pozzo: „W stu procentach wykorzystywał faszystowską ideologię, panującą wszechobecnie atmosferę militaryzmu i dominacji bezwzględnie przekuwał na futbol”. Włosi grali futbol siłowy, surowy, nastawiony na zabezpieczanie tyłów. „Nauczeni by atakować jak najmniejszą możliwą ilością graczy” – pisano o tamtej reprezentacji. Choć na murawę wybiegali technicy i dryblerzy, jak choćby Meazza, ryglowani byli w rygorystyczne ramy taktyczne. Bezwzględna harówka na całym boisku nie ominęła absolutnie nikogo.
Bitwa o Highbury
W dzisiejszych czasach mecze sparingowe to dla trenera okazja do przetestowania świeżo powstałych wariantów taktycznych, a dla zawodników szansa na zaprezentowanie swoich umiejętności i walkę o pierwszy skład. Podstawowym założeniem jest także uniknięcie poważniejszych obrażeń i kontuzji. Gdy jednak cofniemy się nieco ponad 80 lat, natrafimy na pewien mecz towarzyski, który ze względu na swoją brutalność i agresję, przeszedł do historii piłki kopanej. Kilka złamanych nóg, obojczyków, kości policzkowych, do tego liczne obicia i otarcia. Anglicy oraz Włosi podczas starcia na Highbury nie odstawiali nóg.
W 1934 roku „Lwy Albionu” nie były członkiem FIFA, a co za tym idzie nie uczestniczyły w żadnym z dwóch dotychczasowych Mundiali. Mimo tego, uznawani byli za jedną z najlepszych drużyn na świecie, co zupełnie nie było w smak Mussoliniemu. Kilka miesięcy po finale światowego czempionatu, który Włosi zakończyli ze złotym medalem, postanowiono zorganizować więc „prawdziwy finał Pucharu Świata”. Dziennikarze przedmeczowy balonik napompowali do nieprawdopodobnych jak na mecz nieoficjalny rozmiarów, a sam Duce zaoferował Włochom za ewentualne zwycięstwo sowite premie finansowe, nowiutką Alfę Romeo oraz zwolnienie z wojska. Stawka była bardzo wysoka, więc nic dziwnego że 90 minut spotkania rozgrywanego w Londynie przypominało ociekającą krwią walkę gladiatorów.
Na murawie szok. Zawzięci Anglicy po 12 minutach prowadzili już 2:0, a na domiar złego boisko opuścił Luis Monti, któremu jeden z rywali brutalnie przetrącił piszczel, łamiąc go w dwóch miejscach. Włosi wpadli w szał, kopali każdego z rywali, skupiali się tylko i wyłącznie na wyrządzeniu im krzywdy. Każdy przebiegający w zasięgu wzroku przeciwnik atakowany był bez litości. W drugiej połowie goście zaczęli dochodzić do głosu także piłkarsko, w ciągu pięciu minut dwa razy do siatki trafił Meazza, a oliwy do ognia dolali także obrońcy, którzy najpierw wyłączyli z gry Brooka łamiąc mu rękę, kolejno Bowdena skręcając mu kostkę, a na końcu Eddiego Hapgooda, który opuszczając murawę nos wygięty miał w literę S. Ostatecznie reprezentacja Anglii pokonała ówczesnych mistrzów świata 3:2. Mimo to, włoscy kibice przywitali swoich idoli jak bohaterów.
Zwycięstwo albo śmierć
Choć Włosi sięgnęli po złoty medal mistrzostw świata, Mussolini wciąż odczuwał niedosyt – nad sukcesem „Squadra Azzurra” wciąż unosił się smród przekupstw i meczów ustawionych, które odegrały kluczowe znaczenie drodze po triumf. Nawet wygrane w 1936 roku na niemieckich ziemiach Igrzyska Olimpijskie, nie zadowoliły całkowicie dowódcy. Choć warto wspomnieć, że po złoty medal w Berlinie sięgnęli głównie amatorzy, młodzi studenci z Italii, co tylko potwierdzało jak konsekwentnie i zawzięcie Mussolini inwestuje w rozwój i edukację nastolatków. Oczkiem w głowie stały się jednak mistrzostwa, które już w 1938 roku miały odbyć się nad Sekwaną.
Włosi zaczęli turniej od mocnego uderzenia. Spotkanie jeszcze się nie rozpoczęło, a na trybunach wyraźne poruszenie. Początek hymnu zasygnalizował zawodnikom, by solidarnie wznieść ręce do góry w geście pozdrowienia. I choć momentalnie cały stadion zaczął przeraźliwie gwizdać i buczeć, faszystowski znak wciąż wyróżniał jedenastu graczy na środku boiska.
– W szatni trener życzył sobie, byśmy nie opuszczali rąk dopóki nie przestaną gwizdać. Nie wiem, ile to wszystko trwało, ale wydawało mi się że wieczność. Zewsząd słyszeliśmy obelgi, niemiecki sędzia i nasi rywale, Norwegowie, patrzyli na nas z niepokojem. Kiedy sytuacja na trybunach odrobinę ucichła, przestaliśmy salutować i zgodnie wykrzyknęliśmy, że jesteśmy zespołem gotowym do gry – wspominał po latach jeden z zawodników.
Inauguracyjny mecz z Norwegami nie należał do najłatwiejszych – podopieczni Pozzo zwyciężyli 2:1, ale dopiero po dogrywce. Giorgio Vaccaro, faszystowski działacz sportowy oraz polityczny, wśród przyczyn słabego meczu upatrywał obecność w składzie zbyt starego zawodnika, Eraldo Monzeglio. Jak się później okazało, szkoleniowiec Włochów wystawiał w składzie Eraldo tylko i wyłącznie z uwagi na to, że ten często odwiedzał rodzinę Mussoliniego w Rzymie, gdzie regularnie grywał z synami Duce w tenisa. Interwencja Vaccaro zakończyła jednak karierę Monzeglio, którego w pierwszej jedenastce na kolejne mecze zastąpił Alfredo Foni.
W ćwierćfinale zawodnicy z Półwyspu Apenińskiego pewnie zwyciężyli gospodarzy 3:1, zaś w półfinale uporali się z Brazylijczykami. Na ostatniej prostej do zdobycia złotego medalu i udowodnienia swojego panowania na piłkarskiej mapie świata stanąć mogli już tylko Węgrzy. Ciśnienie, jakie wywierał na swoich zawodników Mussolini, było ogromne. Na kilka godzin przed meczem drużyna dostała krótki, acz treściwy telegram: „Vincere o morire!” (wł. Zwycięstwo albo śmierć!). Pytani później o ten fakt zawodnicy dyplomatycznie milczeli. Na boisku „Squadra Azzurra” rozprawiła się z rywalami 4:2, a jak wspominają historycy, na czas pierwszej połowy drużyna zupełnie zapomniała o rygorystycznym podejściu Pozzo i dyscyplinie taktycznej, której mieli być bezwzględnie wierni. Ofensywnie, z polotem, prezentując futbol pełen fantazji do szatni schodzili przy korzystnym wyniku 3:1. W nagrodę za końcowy triumf od swojego dowódcy każdy z zawodników otrzymał wynagrodzenie w wysokości 8000 lirów (równowartość trzymiesięcznej pensji) oraz dodatkowy złoty medal wyprodukowany specjalnie na tę okazję, który otrzymali powróciwszy do Rzymu.
– Słyszeliśmy o podejściu Benito Mussoliniego do tego meczu. Z perspektywy czasu muszę chyba powiedzieć, że dobrze się stało, iż przegraliśmy. Ja mogę wpuścić cztery gole w trakcie spotkania, ale przynajmniej nie mam na sumieniu ich żyć. W razie porażki Włochów mogło wydarzyć się bardzo wiele… – wspominał po latach węgierski bramkarz, Antal Szabó.
Rozwój infrastruktury
Z inicjatywy Benito Mussoliniego we Włoszech powstało wiele stadionów: w Turynie, Bolonii, Bari, Florencji, Livorno czy wreszcie w Rzymie. Obiekty te symbolizować miały faszystowską wolę pracy oraz osiągnięcia władzy. Zdecydowanie najbardziej imponującą areną była ta wzniesiona w stolicy. Kibiców witał wielki obelisk przedstawiający „Duce” na koniu, wzdłuż trybun mieściły się także liczne posągi będące pochwałą sportowego ducha faszystowskich Włoch.
Równie okazale prezentował się stadion w Bolonii, który określany był „pierwszym amfiteatrem rewolucji faszystowskiej”. Pojemność obiektu znacznie wyprzedzała potrzeby lokalnego klubu. Tutaj także kibice podziwiać mogli ogromny posąg dowódcy, a obok niego wielką, 42-metrową wieżę. Swoją drogą Bolonia w latach 1929-1941 aż 5-krotnie sięgała po mistrzostwo kraju. Mocna pozycja tego klubu wynikała oczywiście ze wspierania go przez pochodzącego z tamtych rejonów Mussoliniego. Finansowana z pieniędzy politycznych partii oraz korzystająca ze specjalnych ulg podatkowych, była jedną z dominujących drużyn w Italii.
Czasy panowania Duce na Półwyspie Apenińskim były więc pasmem sportowych sukcesów, które wybrukowane były skandalami i przekupstwami. Obsesja zwycięstwa sprawiała, że bezwzględnie marginalizowane były sprawy natury moralnej, a każde działanie zgodne było z twierdzeniem „cel uświęca środki”. Nie można jednak odmówić wkładu, który dowódca wniósł w rozwój sportu – kto wie, w jakim piłkarsko miejscu staliby dziś Włosi, gdyby nie efekty „faszystowskiej rewolucji”…
MARCIN BORZĘCKI