Reklama

Bez kompromitacji, ale i bez polotu. Holman bohaterem wyjętym z czapki

redakcja

Autor:redakcja

11 sierpnia 2015, 20:08 • 3 min czytania 0 komentarzy

W normalnych okolicznościach kibice Lecha przed meczem z pierwszoligową drużyną zaopatrzyliby się w czteropak i spokojnie czekali na lanie, jakie ich klub sprawi słabszemu przeciwnikowi. O normalnych okolicznościach nie było jednak mowy. Dramatyczna obniżka formy, kontuzje. I czynnik psychologiczny, czyli przeciwnik, który trzy lata temu wyrzucił z Pucharu Polski drużynę Mariusza Rumaka. Po meczu możemy napisać jedno: był dokładnie taki, jakiego się spodziewaliśmy. Lech awansował, niby dość spokojnie, bo wygrywając 2:0, ale balansował po naprawdę cienkiej linie. 

Bez kompromitacji, ale i bez polotu. Holman bohaterem wyjętym z czapki

Pierwsza bramka? Trochę przypadku i szczypta techniki. Druga? Lovrencsics wstrzela piłkę w pole karne, ta odbija się rykoszetem od obrońcy. A potem od Holmana, który trafił dwa razy, choć był jednym z najprzeciętniej grających piłkarzy na boisku. Z jednej strony dał awans, z drugiej – oprócz goli – grał bardzo słabo. W rozmowie pomeczowej reporter porównał go do Filippo Inzaghiego, co świadczy wyłącznie o tym, że przy linii bocznej słońce świeciło znacznie silniej niż na boisku.

Szczęściem Lecha była nieskuteczność Olimpii, bo tak naprawdę oni stworzyli sobie więcej dogodnych sytuacji. Chwilami wyglądali nawet lepiej piłkarsko. Momentami grali ciekawie, kombinacyjnie, a Kolejorz kontrolował mecz, ale tylko pozornie. Jeden gong, jedna przypadkowa sytuacja i byłby remis. Bo drugą bramkę dołożyli dopiero w końcówce. Sęk w tym, że gdyby wykorzystali którąś z okazji, to nie byłby to fart, a owoc konsekwencji, której w przypadku Lecha, jako mistrza Polski, trochę nam brakowało. Mogłoby się wydawać, że rezerwowi będą chcieli wykorzystać szansę. Że będą jeździli na tyłkach, byleby tylko zwrócić na siebie uwagę. Tymczasem większość zagrała albo przeciętnie, albo słabo. Najśmieszniej było, kiedy emeryt Marcin Kaczmarek założył siatkę Kebbie Ceesayowi, który ratował się faulem na żółtą kartkę. Po takiej akcji ambitny facet zapadłby się pod ziemie.

Czasem obśmiewamy chodzony sprint niektórych piłkarzy, ale w tym meczu, w przypadku Lecha, można byłoby ulepić z tego mini-kompilację. Czy którykolwiek piłkarz Lecha mógłby wyjść przed szereg i powiedzieć: jestem z siebie naprawdę zadowolony? Może Tetteh, który zagrał nienadzwyczajnie, ale solidnie. Trochę wiatru po wejściu na boisko zrobił też Lovrencsics. Z drugiej strony Thomalla, którego kamery łapały rzadziej, niż Macieja Skorżę. Słabi Kownacki, Formella… Cel został jednak osiągnięty. Obyło się bez wpadki, nie było jakiejś wielkiej nerwówki, ale zabrakło pewności, nie mówiąc o jakimkolwiek przejawie finezji.

Blisko kompromitacji była natomiast Korona, która z trudem pokonała trzecioligową Wdę Świecie. Klub, którego nazwa na Weszło pada po raz pierwszy i pewnie po raz ostatni w jego historii. Wygrali 1:0, ale po golu w 80. minucie, chociaż niektórych swoich zawodników trener Brosz pewnie nie zdążył poznać z imienia i nazwiska. Zdecydowana większość została wyjęta z trzecioligowych rezerw.

Reklama

Co w pozostałych meczach? Błękitni Stargard napsuli trochę krwi piłkarzom Zagłębia Lubin, a Dolcan Ząbki postraszył Cracovię. Tym razem jednak bez niespodzianek. Pierwsi wygrali 4:2, drudzy 3:2. Ekstraklasa górą.

PIOTR BORKOWSKI

fot. FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...