Wczoraj wspominaliśmy szalony mecz Wisły z Barceloną, ale dziś też zostajemy przy krakowskiej ekipie. Tym razem chodzi o triumf, prawdziwy. Mecz, który wlał w nasze serca realne nadzieje na Ligę Mistrzów. Ba, co tam nadzieje… Logika podpowiadała, że rewanż w Atenach będzie formalnością. Dziś mija dokładnie dziesięć lat od pierwszego meczu Wisły z Panathinaikosem, wygranym 3:1 w Krakowie.
Optymizm był jeszcze przed rozpoczęciem rywalizacji. Nowa trybuna pachniała świeżą farbą. Nowi byli także sponsorzy oraz trener – Jerzy Engel. W bramce Radosław Majdan, w obronie choćby niezniszczalni do dziś Darek Dudka i Arek Głowacki. W pomocy Kalu Uche, Radosław Sobolewski czy Marek Zieńczuk, a z przodu Paweł Brożek. Na boku obrony biegał z kolei młodziutki Jakub Błaszczykowski i to właśnie jego, obok Frankowskiego, wybrano wtedy najlepszym piłkarzem meczu. W Panathinaikosie też nie brakowało konkretnych nazwisk, a nas – Polaków – najbardziej interesował Emmanuel Olisadebe.
I to właśnie nasz Oli zdobył bramkę jako pierwszy, już w czwartej minucie, robiąc wiślakom zimny prysznic. Potem szybko pięknie trafił Brożek i później poszło już z górki. Uche, Frankowski… Prasa była pod wrażeniem, a słynny grecki klub zastanawiał się jak to w ogóle możliwe. “Cieszmy się więc tym co mamy! Dziękujemy wiślacy, byliście dzisiaj WIELCY!” – pisali krakowscy dziennikarze.
Greckie media rozpisywały się o tragedii, a my byliśmy właściwie pewni, że Wisła będzie pierwszym klubem, który po dziewięciu latach przerwy nareszcie wciśnie się do Ligi Mistrzów. W rewanżu wszystko jednak posypało się jak domek z kart… Historyczne zwycięstwo okazało się bezużyteczne.