“Okolice Kępna”. Nawet nie Kępno, okolice. Coś jeszcze mniejszego, jeszcze bardziej ukrytego przed światem. To właśnie tam startował gość, który doskonałą dyspozycją w ubiegłym sezonie właśnie zapracował na transfer do Rizesporu. Może nie marzeń, ale na pewno przekraczający wyobrażenia tego chłopaka sprzed pięciu czy dziesięciu lat. No bo sami przyznacie – początek przygody z futbolem w gimnazjum? Potem kopanie się na kartofliskach, a gdy już dostał szansę wyżej – jedno wielkie pasmo słabych występów?
Patryk Tuszyński w rozmowie z nami śmiał się – wyruszał prosto z traktora w swojej rodzinnej wsi, a kiedyś na pewno na ten traktor powróci. Na razie jednak pakuje się do Turcji i – jeśli nic się nie wyłoży, bo kluby już się dogadały – najbliższe kilkanaście miesięcy spędzi w coraz mocniej uzbrojonej Süper Lig. Pozostały w zasadzie tylko testy medyczne. Rizespor to dla 25-latka awans sportowy i finansowy, ale trzeba przyznać – pracował na niego wybitnie ciężko. Przejedźmy się z nim tym traktorem i sprawdźmy, jak dobijał się do drzwi poważnego futbolu.
SPÓŹNIONY START W KĘPNIE
Akademia Lecha Poznań, Akademia Legii Warszawa, Miejski Ośrodek Szkolenia Piłkarskiego Jagiellonia Białystok, Marcinki Kępno. Wskaż element, który nie pasuje do reszty.
– Początki miałem ciężkie. Pochodzę z okolic Kępna i w Kępnie zaczynałem od szkółki piłkarskiej, do której dostałem się dopiero w pierwszej klasie gimnazjum. Tylko, że to była zwykła szkółka, żaden poważniejszy klub. Kiedy kończył nam się okres juniorski, każdy musiał pójść w swoją stronę – wspominał w rozmowie z nami Tuszyński. Jasne, Kępno to niezłe miejsce, by wyruszyć w wielką podróż – poza Tuszyńskim przewinęli się przez tamtą szkołę Kamil Drygas, Rafał Kurzawa czy Fabian Piasecki. Problem jednak w tym, że po Marcinkach przyszedł czas na dorosły futbol, a przecież Tuszyński nie wyglądał na nowego Lubańskiego. Jak sam mówi – było wielu gości o większych umiejętnościach czy potencjale. Do Kępna nie podróżowały autokary wypełnione skautami, a młody chłopak ze wsi nie miał przebicia, by wyszarpać sobie pozycję w mocnym klubie z porządną infrastrukturą. Do Lecha dobijał się przez jeden dzień, okazało się, że ma kontuzję. Zresztą, z tonu rozmów z Tuszyńskim słychać, że wcale nie czuł się pewniakiem, którego “Kolejorz” przyjmie po królewsku.
Dlatego szukał dalej. I szukał – jak to się mówi – z fartem. Albo raczej całą furą szczęścia. Tak chyba należy to określić, skoro z Kępna wyrwał się od razu… No właśnie. Do miejsca królewskiego, a konkretnie do Królewskiej Woli.
Z WIOSKI DO WIOSKI, ALE PAKA BYŁA
Gawin Królewska Wola. Jedna z trzech istniejących w Internecie fotografii tamtejszego stadionu. Źr. photoblog “orzełek998”.
Trzecia liga. Jak na utalentowanego juniora z Kępna okolic Kępna – całkiem sporo. Królewska Wola. Według spisu ludności z 2006 (i wikipedii) – 120 mieszkańców. A na trybunach kilkudziesięciu kibiców, w porywach do stówki, jak zjechało się więcej osób z okolicznych wsi. Oddajmy znów głos Tuszyńskiemu…
– Piech, Kuświk, Piątkowski, Biliński… Niezła paka. Teraz wszyscy widzimy, gdzie wylądował każdy z nas, ale wtedy nie przeszło przez myśl, że zajdziemy tak daleko. Dryg do większej piłki było widać przede wszystkim po Arku Piechu. Imponował luzem na boisku, niczym się nie przejmował. Marnował kilka setek, a później i tak strzelał. Chłopak bez układu nerwowego. Niczego nie przeżywał. Totalny luz. To była wiocha, dziesięć domów na krzyż.
Gawin Królewska Wola. Aż nie do wiary, że taki zespół naprawdę istniał. Bierzemy tabelę strzelców za ubiegły rok, dwucyfrową liczbę goli zdobyło tylko ośmiu Polaków. Czterech grało w Gawinie. Trzech z nich nawet w jednym czasie, a przecież nie wliczamy do tego Bilińskiego. Urodzaj snajperów w prawdziwej wiosce, która w dodatku kopała się w III lidze. Anomalia. Zaburzenie czasoprzestrzeni. Jak to wspomina “Tuszek”? Przede wszystkim jako szczęśliwe lądowanie po lekcjach piłki w Kępnie.
– Szczęśliwie trafiłem pod skrzydła Janusza Kudyby, byłego piłkarza Śląska. Po rundzie jesiennej prowadziliśmy w tabeli, ale prezes chyba przestraszył się awansu i… rozwiązał klub. Z kartą na ręku wylądowałem w Kluczborku, a dzięki trenerowi Grzegorzowi Kowalskiemu kolosalne postępy robiłem ja, Waldek Sobota, Maciek Wilusz i wszyscy pozostali. To nie przypadek, że oni dwaj weszli na poziom reprezentacyjny.
KOLEJNY KLUB, KOLEJNA KUŹNIA
W Gawinie Tuszyński miał obok siebie Piątkowskiego, Piecha, Bilińskiego czy Kuświka. W Kluczborku, znów raczej nieszczególnie światowym miejscu, Sobotę i Wilusza. Dla Tuszyńskiego był to spory skok do przodu – choć nadal grał w małym miasteczku bez marki, rzeszy kibiców na trybunach i perspektyw na Ekstraklasę – MKS Kluczbork właśnie wjeżdżał na jej zaplecze. Stąd jest już blisko, bardzo blisko, jeśli przypomnimy sobie traktor zaparkowany w okolicach Kępna.
Uczyć się było od kogo – Sobota regularnie ośmieszał obrońców, najpierw zdobywając 15 goli w III lidze, potem 10 w drugiej i wreszcie jedenaście w pierwszej. Przy tych ostatnich mógł już zresztą odbierać piłki od 21-letniego Tuszyńskiego. – To osoba na której się wzorowałem, podglądałem. Od razu zwracał uwagę. Pamiętam mecz z ŁKS-em. Na stoperze Tomek Hajto, którym Waldek kręcił jak wiatrakiem. Tu zwodzik, tam siatka… Tak jak grając w Gawinie nie sądziłem, że Piątkowski czy Piech zajdą tak daleko, tak tutaj nie miałem wątpliwości. Patrzyłeś na Sobotę i wiedziałeś, że piłka to jego powołanie, chociaż szczerze mówiąc nie przypuszczałem, że osiągnie aż tak wysoki poziom.
Jak wspomina sam Tuszyński – dopiero w Kluczborku zaczęła się poważna piłka. Skończyły się schabowe z ziemniakami w drodze na mecz, zaczął profesjonalizm. A wraz z nim – także przesiadywanie na ławce rezerwowych, gdy na boisku szalał duet Sobotta-Sobota. Potem jednak – już po spadku do II ligi – przyszły cztery gole z Chrobrym Głogów, dwa z Bytovią… Ogółem w trzydzieści dni, na przestrzeni siedmiu meczów zdobył dziewięć bramek. Kluczbork robił się za ciasny, a przede wszystkim – działacze wyczuli zapach pieniędzy. Przed Tuszyńskim zaś zaczęły się schody.
PIENIĄDZE WYRZUCONE W BŁOTO
W Lechii odstrzeliwali go kolejni trenerzy, a opinia “napastnika, co nie strzela goli” zaczęła mu bardzo mocno ciążyć. Tak naprawdę nie dostał nawet szansy – poza jakimiś nędznymi minutami w końcówkach, strzelać mógł co najwyżej w trzecioligowych rezerwach. – W Lechii też wszystko zaczęło się nieźle. Łukasz Surma czy Paweł Nowak, starsi zawodnicy, dodatkowo mnie pompowali. “Dobrze wyglądasz. Spokojnie, będziesz grał”. Przyszedł pierwszy mecz i nie było mnie nawet w osiemnastce. Drugi mecz? To samo. Załamałem się. Zareagowałem źle. Zamiast wcisnąć pedał gazu, to trochę odpuściłem. Przez trzy miesiące bujałem się w rezerwach, a nie tak to miało wyglądać – opowiadał nam Tuszyński.
Szczególnie spektakularne było odstrzelenie go przez Bogusława Kaczmarka, przy akompaniamencie prasowych tytułów: “sto tysięcy wyrzucone w błoto”. – Przeżywałem to wszystko, ale wtedy pomógł mi charakter chłopaka z peryferii. Chłopaka, który przez lata musiał rozpychać się łokciami. Zawsze byłem zawzięty. Zawsze chciałem coś udowadniać. W każdym kolejnym klubie, gdziekolwiek nie trafiłem, byli lepsi ode mnie. Nie chciałem siedzieć na ławce, więc musiałem zapieprzać, żeby ich dogonić i przejąć ich rolę. W Lechii zostałem odpalony, ale się nie poddałem.
Zanim więc “Tuszek” zdążył w jakikolwiek sposób udowodnić swoją wartość – wyfrunął na wypożyczenie do Sandecji. A tam znowu – jak zawsze, gdy dostawał luz i słabszych rywali – sporo goli i niezła gra. Sześć sztychów w czternastu meczach w nieszczególnie silnej Sandecji wyglądało całkiem przyzwoicie.
Ale w Gdańsku raz jeszcze “Tuszek” się zaciął. Tym razem dostawał szanse, Michał Probierz wygrzebał go z tych rezerw i Sandecji, ale Tuszyński nie rewanżował się golami. Aż do meczu z Zawiszą…
– W każdym zespole, w jakim wcześniej byłem, potrzebowałem najpierw wsparcia, żeby się przełamać – potem OK, wyglądałem znacznie lepiej. Natomiast po przejściu do Lechii, gdzie o miejsce musiałem walczyć, była duża niepewność i brak zaufania, trochę się zablokowałem. W Gawinie i Kluczborku miałem luz psychiczny, w Gdańsku – byłem mocno spięty. Na początku tych przygotowań trener Probierz powiedział, że będzie na mnie stawiał, a sygnał wydawał się jasny: jak zagram gorszy mecz, zmarnuję dwie sytuację, to nie pójdę od razu w odstawkę. Przyznaję, miałem wcześniej blokadę psychiczną. Pewnie przez nią błąkałem się dwa lata – wspominał tuż po meczu z bydgoskim klubem. Meczu, w którym zdobył hat-tricka. Po ponad 50 latach przerwy, w Gdańsku pojawił się bohater, który strzelił trzy gole w jednym meczu w Ekstraklasie.
ZA PROBIERZEM
– Nie da się ukryć, że moment w którym przejął Lechię był dla mnie przełomowy. Mogę mu wiele zawdzięczać. Gdyby nie on, mógłbym zostać w pierwszej lidze. Kiedy wychodzę na boisko, zawsze mam z tyłu głowy co dla mnie zrobił i zawsze staram się za to odwdzięczać, jak na razie z dobrym skutkiem. Nie pomylił się co do mnie. Zawsze ma mnie na świeczniku. Wie, kiedy zrugać, kiedy pochwalić, chociaż częściej mi się obrywa. Może to jest jakaś metoda. Kiedy jeszcze grałem w Lechii i widziałem jak jedzie niektórych zawodników, to gęsia skórka wychodziła nawet, kiedy przyglądałem się temu z boku – mówi Tuszyński o Probierzu, który nie tylko uratował go z Nowego Sącza w Gdańsku, ale i zabrał ze sobą do Białegostoku.
On zaś już w pierwszym meczu, zresztą właśnie z Lechią zdobył dwa gole. Potem zaczął już regularnie dawać w Białymstoku jakość, której oczekiwano od niego tuż po zakupie do Gdańska. Gdy zaczęły się problemy Probierza z Piątkowskim (ha, tym samym, z którym dzielili szatnię w Królewskiej Woli!), Tuszyński wziął na siebie ciężar zdobywania bramek. Bez cienia wątpliwości – był jednym z najlepszych zawodników rundy finałowej, sześć goli w siedmiu meczach, w tym dwa z Lechem w Poznaniu.
*
Zasłużył na transfer. Zapracował na niego. Jeszcze kilka miesięcy temu kreślił plany na przyszłość: bardzo dobry sezon w Ekstraklasie i wyjazd za granicę. – Gdzie? Nie ma większego znaczenia. Mogą być nawet Chiny, skąd nadchodzą oferty nie do odrzucenia. W piłkę gra się po to, żeby zarobić. Wybić się, zrobić krok do przodu, odłożyć coś na przyszłość.
No to czas ruszyć zarabiać.
Tyle powinno wystarczyć jako puenta tej traktorowej podróży. Ostatnią rozmowę z nami zakończył: Mieszkałem na wsi ponad dwadzieścia lat. Rodzice mają spore gospodarstwo. Zawsze im pomagałem. Lubiłem to robić. Teraz, kiedy tylko mamy wolne, chętnie wracam. Dla mnie to hobby, które pozwala mi mentalnie odpocząć, a przy okazji mogę pomóc rodzicom, choć wiadomo – jestem ograniczony czasem. Kiedyś na pewno będę miał swój kawałek ziemi i prędzej czy później znowu wsiądę na traktor.
Na ten moment: raczej później niż prędzej. Najpierw na zaoranie czeka liga turecka.
Fot. FotoPyK