Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

02 lipca 2015, 12:57 • 7 min czytania 0 komentarzy

Przypomnij sobie pierwszy mecz, którym się emocjonowałeś. Pierwszy mecz, który widziałeś w telewizji i pierwszy mecz, na którym byłeś. Raz, dwa, trzy – gotowe? Zagadka z gatunku najprostszych i większość z was pewnie nie musiała zastanawiać się dłużej, niż ułamek sekundy. Ja zresztą również – w każdym z powyższych przypadków chodzi o Widzew.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Wchodziłem na stojąco pod stół, gdy Widzew grał w Lidze Mistrzów, moją pasją była jazda zielonym rowerem marki “Reksio” i zbieranie kapsli. Dom w którym dziś mieszkam, wówczas ograniczał się do jednego niewykończonego pokoju z farelką w roli ogrzewacza. Telewizor stał jednak, a grę łodzian śledziła cała rodzina – pamiętam jak przez mgłę, ale pamiętam. Tę pamięć odświeżyłem sobie po latach oglądając jeden po drugim starcia RTS w Champions League i cóż, polecam każdemu taki seans. Jak jesteście akurat obrażeni na polskie piłkarstwo, jak potrzebny będzie do zaleczenia jakiś kac po eurowpierdolu, to Widzew – BVB albo Atletico – Widzew nadadzą się doskonale, wleją sensowną ilość dumy w serducho. Późniejszy triumfator LM do tego stopnia dał się przegonić po boisku, że pod koniec grał na czas byleby dowieźć remis. Podkreślam i powtarzam, bo rzecz jest niebagatelna: późniejszy zwycięzca Ligi Mistrzów, mistrz Niemiec, grał w dziada na własnej połowie byleby z Piłsudskiego wywieźć satysfakcjonujący punkcik. Atletico na wyjeździe? Niby mecz już o nic, bo Polacy stracili szansę na ćwierćfinał, ale i tak skandalicznie dobre widowisko jak na starcie – w gruncie rzeczy – o pietruchę. Ofensywna burza w drugiej połowie, po której Majak powinien z Calderon wyjeżdżać z hat-trickiem, gdyby tylko nie dostał zaćmienia umiejętności. Laskowski o objeżdżającym Hiszpanów Citce opowiadający w kontekście zainteresowania Realu, Man Utd, Interu, Milanu, a pewność światowej klasy Marka w jego głosie była niezachwiana. Piękne, donośne rzeczy, styl gry – bajka. Naprawdę nie dziwi, że po meczu w Dortmundzie niemiecka prasa pisała o Widzewie jako czarnym koniu całej edycji.

Zupełnie szczerze zaś pierwszy mecz, na który goniłem przed telewizor, to słynne Legia – Widzew z 1997. Nie mieliśmy Canal+, ale gdzieś w otwartym kanale była następnego dnia retransmisja, być może na łódzkiej regionalnej. Sporo gimnastyki wymagało przetrwanie w szkole wszystkich lekcji bez wiedzy o wyniku, ale udało się – wbiegłem, rzuciłem tornister i na łeb na szyję do ekranu. Niestety, w połowie sprintu mijałem ojca, który na luzie zagadał “o, Leszek, Widzew mistrzem, cieszysz się?” i zamordował emocje.

A przynajmniej tak mi się wydawało. Bo pamiętajcie – to były czasy bez internetu, więcej, na naszym telewizorze nie było nawet telegazety, więc o przebiegu spotkania nie wiedziałem nic. Siedziałem uzbrojony w wiedzę, że Widzew wygra, ale mijały kolejne minuty, padały kolejne gole, a ja pytałem sam siebie: gdzie to zwycięstwo? Co tu się dzieje, co to za jajca? Taki to był mecz, panowie i panie, że nawet retransmisja trzymała na skraju fotela.

Pierwsza wycieczka na stadion? Oczywiście też Widzew, oczywiście z Legią. Pisałem o tym już kiedyś, wybaczcie – nie będę się powtarzał, po prostu zacytuję:

Wasz pierwszy mecz, na którym byliście? Ja pamiętam to jak dziś: 15. kwietnia 2000 roku, Widzew – Legia. Już nie pojedynek o mistrzostwo, bo szalała wtedy Polonia, mocna była Wisła, ale wciąż poważne drużyny i atmosfera święta. Widzew z przewietrzonym składem, bo na murawie zameldowali się choćby Stesko czy Pińkowski, ale ciągle z Szymkowiakiem, Boguszem, Woźniakiem, Gęsiorem, Kaczmarczykiem czy Zającem, a także – ciekawostka – Magierą. Po drugiej stronie Legia Smudy, czyli z widzewskim zaciągiem. Łapiński na rozgrzewce, zbierający burzę oklasków. Nie będzie prędko drugiego gościa w barwach Legii, którego nazwisko będzie skandował cały stadion na Piłsudskiego. W składzie „Wojskowych” też Siadaczka, a na lewej stronie Citko.

Reklama

Miałem jedenaście lat, samotne pójście na stadion nie wchodziło w grę. Namówiłem ojca, który interesował się piłką w równie wielkim stopniu co sytuacją polityczną w Mongolii, więc w sumie nie wiedział z czym wiąże się zabranie dziecka na taki mecz. Może spodziewał się atmosfery jak w teatrze, tak myślę dzisiaj przypominając sobie jego zaskoczenie, gdy już znaleźliśmy się na stadionie. Bo to przecież Widzew – Legia, „kurwy” latały z częstotliwością jedenastu na sekundę, a sektor gości wraz z jedną trybun radośnie obrzucał się kamieniami. Ojciec potem trochę żałował, że mnie tam zabrał. Ale z drugiej strony sam po powrocie żył atmosferą meczu, udzieliły mu się emocje. Czekał na skrót w telewizji, patrzył czy nie pokazują trybuny, gdzie siedział. Wesoło.

Ja szedłem na Widzew, którego szalik dumnie wisiał w pokoju, ale nie ukrywam, szedłem też na Citkę. Na boisku szkolnym paradowano w koszulkach Del Piero, Giggsa, Raula, ale Citko też się przewijał. Jak mieszkałeś w łódzkim, kibicowałeś Widzewowi, a kopałeś piłkę od rana do wieczora uwielbiając udane kiwki nawet bardziej niż bramki, nie mogło być dla ciebie innego gościa. Nawet zastanawiałem się czy nie iść na stadion w koszulce z szóstką i „Citko” na plecach. Ostatecznie zrezygnowałem.

I dobrze. Marek był lżony cały mecz, to było swojskie wydanie Figo powracającego na Camp Nou, gwizdy i wyzwiska za każdym razem gdy przyjmował piłkę. Nic by mi nie zrobili, to jasne. Ale siedzieć w koszulce Citki na trybunie, na której okazał się on wrogiem numer jeden… Jedenastolatek czy nie, czułbym się nieswojo.

Mecz spełnił wszystkie oczekiwania. Jako dzieciak, nie mogłem być szczęśliwszy. Widowisko było wspaniałe, emocjonujące, Widzew wygrał 3:2 po golu w ostatniej minucie, Legia straciła na Piłsudskiego szanse na mistrzostwo. Citko pokazał nie więcej niż grający po jego stronie Gula (obaj po asyście), ale został odhaczony. Zobaczony. To jego akcji szczerze mówiąc wypatrywałem w pierwszej kolejności, dopiero później Szymkowiaka.

Dziś, gdy Widzew ląduje na dnie, nie potrafię mieć innych refleksji, niż tych czysto nostalgicznych. Niech inni analizują przyczyny, niech robią sekcje kolejnych zaniedbań, krzyżują Cacka, zarząd, jego popleczników. Ja na to wszystko nie mam siły. Mam to uczucie, jakbym widział najlepszego przyjaciela z dzieciństwa, który się stoczył, popadł w ruinę, długi, wódę, ale którego osądzać i tak nie potrafię i nie chcę. Pomóc nie masz jak, możesz tylko usiąść obok i powspominać stare dobre czasy. Dla mnie Widzew to słowo zawierające autentyczny pierwiastek magii, zanurzone głęboko w dzieciństwie, to Widzewowi też zawdzięczam pasję do futbolu (i kuzynowi widzewiakowi, który podarował mi pieczołowicie prowadzone klasery z wycinkami prasowymi o RTS, a sięgające wczesnych lat osiemdziesiątych), bez niego nie byłbym tu gdzie jestem, a wy nie czytalibyście tego artykułu.

Kto się cieszy z upadku Widzewa – ma do tego prawo. To jest piłka nożna a nie baloniarstwo, tutaj są silne emocje, muszą być, to normalne. Nie mogę jednocześnie pozbyć się wrażenia, że nawet gdy ktoś lży Widzew niemiłosiernie i pije na umór z radości, bo RTS się posypał, to tak naprawdę oddaje temu klubowi przysługę. Najosobliwszy hołd na świecie. Bo po tym tylko widać, że wciąż jest to marka, na którą się reaguje, która nie jest pozostaje obojętna, choć dobrze nie było od lat. Gdyby sądny dzień łódzkiego klubu przebiegał w obliczu obojętności mediów i kibiców, wówczas miałby znacznie bardziej trumienny klimat. Są takie drużyny w Polsce, których upadek kwitowano by wzruszeniem ramion, w przypadku Widzewa tak nie jest, mamy pełną gamę reakcji, zróżnicowaną i liczną. Dlatego też zalecam nie szafowanie słowem “pogrzeb”: relegacja, zjazd o ileś lig – jasne, to sprawa, delikatnie mówiąc, znacząca. Przykra i kompromitująca. Ale Widzew nawet w czwartej lidze (o którą się ubiega) będzie klubem medialnym, szeroko rozpoznawalnym i głośnym. Tego się zabić nie da.

Reklama

W tym i w powstającym stadionie widzę nadzieję, ale też jej ślepo nie ulegam. Wydobyć się z niższych lig jest piekielnie ciężko, a Łódź to nie Guangzhou, o którym dziś pisałem, że można tam na każdym kroku spotkać zafascynowanego futbolem milionera. Widzewiak z klęskami jest dostatecznie oswojony, by nie wiwatować na widok światełka w tunelu – zbyt często okazywało się, że to światełko było reflektorem nadciągającego pociągu. Dlatego ja skupiać się będę na małych krokach i je właśnie doceniać. Nie myślę o powrocie do Ekstraklasy, o jakimś gigantycznym planie naprawczym, próbie ściągnięcia bogatego sponsora, który błyskawicznie przywróci Widzew na piłkarską mapę. Ja czekam na razie na jedną dobrą nowinę. Naprawdę jedną, jakiekolwiek, obiektywnie pozytywną, bo takiej nie było bardzo długo, i nawet ta jedna byłaby już przyjemną odmianą. Niech zostaną gdzieś zgłoszeni, niech wygrają jakiś mecz – o, to już będzie dużo. Po tej lawinie katastrof, jaka była udziałem Widzewa w ostatnich miesiącach, nawet obicie, powiedzmy, Włókniarza Moszczenica, będzie czymś wielce satysfakcjonującym, przyjemnym, czymś, za co wzniosę toast. A potem będę czekał na dobry rezultat z Orłem Nieborów, a nie na kogoś, kto spróbuje się porwać z motyką na słońce.

Leszek Milewski

Najnowsze

Ekstraklasa

Przez uraz stracił szansę na debiut w reprezentacji. Defensor wyleczył kontuzję

Bartosz Lodko
1
Przez uraz stracił szansę na debiut w reprezentacji. Defensor wyleczył kontuzję
Ekstraklasa

Więcej kasy do pieca, więcej! Prezes Śląska wygrywa plebiscyt na “delulu roku”

Kamil Warzocha
6
Więcej kasy do pieca, więcej! Prezes Śląska wygrywa plebiscyt na “delulu roku”

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...